niedziela, 6 października 2024

[Rachunek za] Wrzesień 2024

Wrzesień chyba już zawsze będzie dla mnie początkiem roku, zbyt wcześnie się nim stał i zbyt długo nim był, żeby tak po prostu przestać być niezwykle ważną cezurą tylko dlatego, że skończyłam szkołę ponad (lepiej brzmi niż niemal dwie...) dekadę temu. Zresztą, chyba nie tylko ja tak mam, skoro wiele rzeczy wraca po przerwie wakacyjnej a niektórym w ogóle wydaje się że 1 września to początek jesieni (ale oni to może powinni jednak wrócić do tej podstawówki). No ale z drugiej strony Action już wystawił choinki i bombki... tak, mem stał się rzeczywistością. 

Tak więc ja też przewracam stronę, zaczynam nowy eee... no, wiadomo. Wrzesień to powrót Klubu Książkowego PIW i Księgarni Bookowski, co oznacza powrót do pewnego reżimu jeśli chodzi o wybór lektur, szczególnie, że w środek tej zabawy, na listopad ,wjeżdżają na pełnej "Tajemnice Zamku Udolpho" - 864 strony i mam pewne podejrzenia, że nie będzie to lektura nadmiernie porywająca (nie że się nastawiam negatywnie, ale to chyba nie jest Abercrombie, jeśli rozumiecie, co mam na myśli). Rozplanowałam to Pacemakerem i niech mnie bogowie mają w opiece, bo mimo przeznaczenia na to 34 dni i tendencji malejącej, po to, by w listopadzie mieć już tylko po parę stron dziennie (realnie rzecz ujmując w listopadzie nie będę miała czasu na więcej) zapowiada się niezła walka. Zapisz się do klubu książkowego, mówili, będzie fajnie, mówili. Najgorsze w tej historii jest to, że ja sama na siebie sprowadziłam ten los bo tak rzuciłam pół żartem, że można by to właśnie... no to mam. Na listopad. No cóż. To problem przyszłej mnie. ( a właściwie to wcale nie, bo żeby się wyrobić na 14 listopada czytać zaczynam już 10 października)


Książki

Ogółem tak dla porządku zaznaczę, że tak naprawdę, to skończyłam we wrześniu tylko jedną książkę - Prawdziwą historię czekolady. Pozostałe mam rozgrzebane, ale zbliżam się ku końcowi i nie sądzę, żeby tu się coś zmieniło, a notatki do tych wpisów - wbrew temu, co mogłoby sugerować notoryczne spóźnianie się z nimi - robię na bieżąco i tylko ewentualnie modyfikuję/dopisuję podsumowania. Tak więc, skoro ten wpis już był napisany, no to go wrzucam jak jest i ewentualnie będę się tłumaczyła za miesiąc. 

Prawdziwa historia czekolady

(w ramach Klubu Książki Państwowego Instytutu Naukowego i księgarni Bookowski)

To jedna z tych książek, które zostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi i to chyba nie w tym dobrym sensie. To znaczy, żeby była jasność - to nie jest zła książka. Ponieważ Mezoameryka fascynuje mnie od dziecka (dzięki, Tajemnicze Złote Miasta) część dotycząca najstarszej historii czekolady nie tylko mnie wciągnęła, ale jeszcze obudziła tę drzemiącą we mnie chorobliwą miłość do tego regionu i tych czasów. Trochę inaczej przedstawiają się kolejne rozdziały, te o podróży czekolady do Europy. Przede wszystkim ta Europa jest trochę jak z mema:


No tyle tylko, że jest na tej mapie Hiszpania, ale to tylko z musu. To właśnie jest źródłem moich pytań, szczególnie, że autor nie poświęca czasu ani Belgii ani Szwajcarii już nie wspominająco o wszystkich innych krajach na wschód od Francji. Chociaż historia czekolady sama w sobie prawdę mówiąc ani mnie ziębi ani grzeje, to jednocześnie nic o niej nie wiedziałam - nigdy się nad tym nie zastanawiałam - dlatego cieszę się, że tę książkę przeczytałam, natomiast będę musiała tę wiedzę uzupełnić z innych źródeł. Szkoda też że wydawca nie dodał jakieś posłowia o czekoladzie na ziemiach polskich (choć może nie mógł tego zrobić ze względu na umowę...). 
Tę dwudzielną budowę książki i znaczącą różnicę w poziomie tłumaczy dość przykra okoliczność: autorka zmarła ledwo rozpocząwszy prace nad nią i współautor, jej mąż, dokończył dzieło jej życia. W efekcie mamy pierwsze rozdziały napisane przez osobą zafascynowaną tematem i znającą się na rzeczy oraz zbiór nieco uporządkowanych notatek, którym nie można może wiele zarzucić pod względem faktograficznym (nie oceniam, przyjmuję na wiarę) ale niespecjalnie dobrze się to czyta, ale co gorsza: brak "Prawdziwej historii czekolady" jakiejkolwiek myśli przewodniej. Dowiadujemy się wielu faktów, ale niespecjalnie dlaczego to istotne. Brak całościowej narracji, fakty rzucane są w nas bez polotu czy uporządkowania większego niż podział geograficzny. Szkoda, bo myślę, że szykowała się znacznie lepsza publikacja tylko zły los do niej nie dopuścił. Trudno też mieć pretensje do autora, że wyszło, jak wyszło: nie wątpię, że zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby spełnić marzenie zmarłej żony. 
W tym co autorzy opisują, starają się być dokładni ale bez nadmiernej rozwlekłości, książka nie jest gruba, czyta się szybko. Jeśli kogoś interesuje czekolada albo Mezoameryka (ta część jest zdecydowanie ciekawsza od europejskiej) to warto zerknąć. 
(zdecydowany minus dla wydawcy za zastosowanie przypisów oksfordzkich)


Meksyk przed Konkwistą

(w ramach wspinaczki na Himalaje Zażenowania)

Kupiłam tę książkę w roku pańskim 2010 na premierę na targach książki naukowej, które odbywały się na moim wydziale. I tak sobie stała przez ostatnie czternaście lat, czekając na swoją kolej. To nie jest tak, że ja o niej zapomniałam. Stała zawsze w dość prominentnym miejscu - na środku półki z nieprzeczytanym non-fiction (tak, mam półkę z nieprzeczytanym non-fiction i tak, to implikuje półki z nieprzeczytaną beletrystyką i tak, są osobne półki z podziałem na gatunki i język, odwalcie się) - i jakoś co po nią sięgnęłam to jednak się za nią nie zabrałam. Czekała na odpowiedni moment.  

I to jest dobra rzecz, co mam wam powiedzieć? Trudno mi ocenić, jak spojrzałby na nią ktoś, kto nie jest zajarany mezoameryką od tak wczesnego dzieciństwa, że nie pamięta czasów przed tą fascynacją, ale jak dla mnie rewelacja. Jedyne czego tu brakuje, to ilustracji. Choć pozornie jest ich wiele, to w ostatecznym rozrachunku autorka opisuje bardzo wiele dzieł sztuki, które są przecież nie lada źródłami. Google są niezbędne, na szczęście dość łatwo znaleźć odpowiednie ilustracje. A potem wpaść w jakąś dziurę bez dna, przeklikując się przez kolejne zdjęcia, artykuły naukowe, dziwne filmiki z żółtymi napisami itd. itp. szczególnie, że - niestety - trochę pseudonaukowych bredni w związku z mezoameryką się w internecie znajdzie. 


Drumindor

To jedna z tych książek na które czekałam tak długo, że zdążyłam trochę przestać. To nie jest jakaś specjalna wina Sullivana, po prostu poznałam Ryrię w 2016 roku, przypomniałam sobie jeszcze potem - nie pamiętam kiedy, ale już parę lat minęło - i prawdę mówiąc moje zaciekawienie historią Drumindoru (wspomnianą w podstawowych książkach) trochę przygasło. Nie bez wpływu na mój brak entuzjazmu pozostaje też seria Legendy pierwszego imperium, w której, mówiąc oglądnie, Sullivan się nie popisał (recka tutaj). Po tę serię kolejną już nie sięgnęłam. No ale Drumindor. Ale chłopaki. Do kickstartera dobiegłam chyba zanim jeszcze się ufundował (czyli pewnie parę sekund po uruchomieniu). Kiedy książka wjechała mi na maila, zaczęłam czytać natychmiast. 

Początek był jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Royce, Hadrian, humor, to ścierwo oraz inne postacie znane z poprzednich książek. Typowe Sullivanowanie, w którym autor radośnie odstawia victim blaming postaci, którą potem zdradzi i zamorduje. No wiecie - smaczniutko. Szybko jednak przechodzimy w stronę ficzka o Roysie i Gwen, co... no trochę trudno być o to złym, ale szybko robi się powtarzalne, bo Sullivan trochę tapla się w tym samym temacie niespecjalnie go pogłębiając. Do tego dostajemy jakąś kompletnie niewiarygodną historię romansową Hadriana, główna fabuła jest naciągnięta jak guma w gaciach Corneliusa DeLure i... i moje ogólne wrażenie jest takie, że Sullivan nie miał specjalnie pomysłu na tę książkę. Napisał ją, bo trochę wypadało, bo żona prosiła, bo lubi Hadriana i tak sobie myślę, że może to jednak powinno zostać takim niezbyt udanym opkiem napisanym dla żony. 

Jest też jeszcze kwestia czasu poświęconego na tworzenie tego tekstu. Myślę, że to właśnie on odpowiada za znaczący spadek jakości pomiędzy podstawową serią a Legendami czy ostatnimi dwiema kronikami. Jakby to może poleżało, jakby on to przerobił jeszcze ze trzy razy, zredagował, wyczyścił, skomplikował, pogłębił... ale tego nie zrobił.

Najnowsze trylogie "Przybysza" też się trochę kręcą w kółko, ale mimo wszystko (tu trzeba wziąć pod uwagę stan zdrowia Cherryh, który nie pozwalał jej pisać) tam jednak wciąż mam ochotę czytać o tym, jak Bren pije herbatę. Patrzenie na jakieś nastoletnie dramy trochę za bardzo spłyca Roysia. Chłop jest po trzydziestce i ma nasrane a nie czternaście lat i jest postacią z ya. W ogóle strasznie dużo tu jest takiego... uczłowieczania Roysia, że mu filsy na łeb wchodzą i mu głupio, że naraża życia Hadriana i po prostu, no ja nie mogę tego zaakceptować. 

Zresztą, co ja się tu będę, jak siedzicie w temacie to i tak to przeczytacie. 


Komiksy

Requiem

Po raz kolejny okazuje się, że jestem tak stara, że doczekałam się czegoś, czego miałam niedożyć. Najpierw była filmowa Alita (i to jaka!) a teraz polskie wydanie Requiem. Pisałam już o tym na okoliczność targów książki w Poznaniu, kiedy to odkryłam, że Scream Comics wydaje Requiem w Polsce, ale dopiero teraz, kiedy wyszły kolejne dwa (4) tomy znalazłam chwilę na czytanie. Problem tu jest przede wszystkim z formatem, bo komiksy są gigantyczne, ale co jak co, ale ta grafika zasługuje na wielkość średniego lotniska. 

Przyznam, że obawiałam się trochę tego powrotu po latach. Zapamiętałam ten komiks bardzo dobrze, ale też jako wyjątkowo durny (w najlepszym tego słowa znaczeniu) i trochę się bałam, że może jednak jestem już za stara na ten gimnazjalny satanizm. Ale nie, jest w pytę. Chyba najbardziej - poza oczywiście grafiką, która nie ma sobie równych - zachwyca mnie konsekwencja tego świata. 

Piekło to świat na opak. Więc wszystko jest na opak łącznie z czasem. Czyli bohaterowie młodnieją, zamiast się starzeć. I jak się umawiają na spotkanie, to umawiają się na wczoraj. Do tego przysięgają uroczyście walczyć z obrzydliwościami światła a technologię też zapominają, więc wszystko jest hardkorowym gotykiem. Mówcie, co chcecie, ja jestem zachwycona. 


Filmy

Hrabia Monte Christo

Co do zasady nie jestem fanką ekranizacji. Prawdę mówiąc w ogóle jakoś nie odczuwam potrzeby ich oglądania, jeśli już się za jakąś zabieram, to wcześniej czytam pierwowzór. I czy poszłabym na Hrabiego Monte Christo, gdyby nie świetna ekranizacja Trzech Muszkieterów? Nie. Może obejrzałabym po tym, jakby wjechał na jakiegoś Netflixa, ale serio, nawet by mi się nie chciało go na torrentach szukać. No ale Muszkieterowie... wlali w me serce nadzieję. Przycisnęłam, przeczytałam książkę, rzutem na taśmę udało mi się znaleźć seans - podejrzewam, że to już ostatni tydzień Hrabiego w naszych kinach. No i czy warto było szaleć tak?

No nie było warto.

Nawet gdyby chciało się być bardzo miłym, nie można nazwać Hrabiego... filmem dobrym. Nie broni się ani sam, ani tym bardziej jako ekranizacja. I wiadomo, autorzy wzięli na siebie trudne zadanie, bo powieść to właściwie materiał na serial i to długi serial. Mimo to, uważam jednak, że ekranizacja Hrabiego Monte Christo nie jest skazana na porażkę (choć jak na razie z tego co wiem, nikomu się nie udało). A więc co poszło nie tak?

Zmiany
Konieczność dokonania zmian jest oczywista. Ta powieść ma półtora tysiąca stron, mnóstwo wątków i bohaterów. Absolutnie nie jest więc moim zarzutem to, że zmian w ogóle dokonano. Natomiast są fatalne. To jest właśnie ten moment, w którym na myśl co i rusz przychodzili mi Trzej Muszkieterowie: D'Artagnan (drugiej części jeszcze nie widziałam, ale jest na prime za 15zł, więc pewnie kupię). W Muszkieterach dokonano sporo zmian, zmieniono trochę akcenty, dodano sceny, dopisano sceny, które w powieści były tylko implikowane. I wyszło świetnie. Wszystko to odbyło się w duchu powieści i patrząc na to miałam wrażenie, że Dumasowi by się spodobało. Nigdzie te zmiany nie szły za daleko, nigdy nie wyglądały jak kwiatek u kożucha a poza tym były przeplatane scenami jeden do jednego z powieści. Tam właściwie wyłącznie Aramis był beznadziejny.

W przypadku Hrabiego niestety jest zupełnie inaczej. Twórcy Muszkieterów starali się oddać ducha powieści, dokonując zmian koniecznych do przeniesienia materiału na ekran, dostosowując nieco dzieło do współczesnej wrażliwości, rozwijając wątki, które Dumas z różnych względów potraktował skrótowo, a które w filmie grają świetnie. Twórcy Hrabiego ewidentnie starają się poprawić Dumasa. No chyba sami rozumiecie, jak to się musiało skończyć.
 
Przede wszystkim dodano tu mnóstwo bardzo taniego dramatyzmu i to w dodatku nie bardzo licząc się z zachowaniem jakiegokolwiek sensu. Sam początek chociażby. W powieści Edmund wraca do Marsylii na pokładzie Faraona. Po drodze wszedł w posiadanie listu, który umierający kapitan prosił dostarczyć do pana Nortiera w Paryżu. Dostajemy też informacje o tym, że intendent, Danglars, pasjami nie znosi Edmunda, który jest taki ładny i mądry i wszyscy go lubią. Edmund jakoś Danglarsa nie lubi, ale nie widzi problemów we współpracy z nim o czym dowiadujemy się, kiedy Edmund zostaje mianowany kapitanem Faraona. Edmund chce się ożenić (z piękną wieśniaczką Mercedes) a potem jeszcze musi dostarczyć ten list, co to za bardzo nie kuma, czemu jest ważny, bo się nie interesuje polityką. Danglars za to wietrzy w tym doskonały sposób na wrobienie Edmunda w zdradę i wraz z sąsiadem Edmunda, krawcem Carderoussem oraz rybakiem Fernandem (zakochanym w Mercedes, która go trzyma we friendzonie) piszą donos na Edka, który zostaje aresztowany w czasie swoich zaręczyn. Prokurator Villefort to by go nawet wypuścił, ale orientuje się, że list jest przeznaczony dla jego ojca, a na wydanie spisku rodziciela nie może pozwolić (nawet mimo radykalnie odmiennych poglądów), dlatego wysyła Edmunda do lochu i robi wszystko, żeby świat o nim zapomniał. Tymczasem w filmie zaczynamy sztormem, rozbitym statkiem i Edmundem bohatersko ratującym z całego tego wraku... jedną osobę, kobietę. Bo nie wiem, sama se płynęła czy coś. Dostaje za to w mordę od kapitana Danglarsa, który przy okazji przejmuje list, który kobieta wiezie. Na miejscu w Marsylii nasza piękna nieznajoma przedstawia się Edmundowi i znika jak sen jaki złoty, żeby dwie sceny później okazało się że to jest... siostra Villeforta (?!?!?!). Którą on dusi w tej samej scenie (potem się dowiadujemy, że jej na śmierć nie udusił, tylko sprzedał do burdelu. serio). No i ponieważ Villefort orientuje się, że jedyną osobą, która wie, że jego siostra jest bonapartystką jest Edmund, to go wsadza do lochu. Co ważne, nasz milusiński zostaje aresztowany sprzed ołtarza, a nie w czasie zaręczyn. O takim właśnie tanim dramatyzmie mówię. Swoją drogą, ojciec Edmunda pracuje jako służący u państwa de Morcerf, którzy są tutaj... rodzicami Mercedes. Albo Fernanda, cholera wie, w każdym razie tych dwoje to tutaj kuzynostwo i arystokraci. A Carderousse dostaje robotę intendenta na Faraonie (czyli pozycję Danglarsa) i właściwie nie ma go za bardzo w tym filmie, poza tym, że robi pod koniec jakąś małą robótkę dla Edmunda.

I po co to wszystko było? Czemu nie można było naprawić jedynej bolączki powieści i zacząć od momentu, w którym Hrabia poznaje Alberta? Nawet gdyby miało się to odbyć tak jak filmie (rozumiem potrzebę ograniczenia tak treści jak i miejsc akcji). Zbudować nam tajemniczego Hrabiego i powoli odrywać jego cele, motywacje i przeszłość? Ale nieeeee, po co. 

Jeszcze na koniec dodam, że ten skarb, co to w książce ma dość długie i dość skomplikowane pochodzenie, to tutaj jest... skarbem templariuszy. A ksiądz Faria jest ostatnim kurwa templariuszem, I kid you not. Już jak zobaczyłam tę pierwszą scenę to wiedziałam, że nie będzie dobrze, ale jak wjechali templariusze to było pewne, że czeka nas syf.

Zemstą Edmunda rządzi w tym filmie przypadek. Nie ma tego poczucia rozbudowanego, drobiazgowego planu, którego kolejne elementy powoli wpadają na swoje miejsce. On jedzie znaleźć Angelę, bo właściwie sobie przypomniał, że ona istnieje i ona zupełnie przypadkiem opowiada mu o dziecku Villeforta i Danglarsowej (która tu jest jakąś przypadkową babą, brak w ogóle wątku mezaliansu), które to dziecko Edmund odbiera z jakiegoś lokalnego Hogwartu i razem będą się mścili. A właściwie to we trójkę, bo Hayde też jest tu bardzo aktywną postacią i ogółem Edmund sobie tu montuje niezłą ekipę, ekipę kompletnych pojebów. Nie jestem fanką wątku Hayde (połącznie braku osobowości z leceniem na gościa, który ją wychował mnie nie jara), ale jest on o niebo lepszy niż tutaj.

Zmieniono motywację bohaterów w efekcie bardzo spłycając, zmieniając ich intencje i perfidię, zmieniając w coś wręcz śmiesznego. Podobnie ma się rzecz z finałem zemsty Hrabiego, ostatecznie nam wyszło, że właściwie to się pokłócili o babę i jak Edmund spojrzał, że jeden chłopina kocha taką jedną babę, to trochę mu przeszło to wszystko (przypominam, w powieści otrzeźwia go nieco dopiero śmierć dziecka). Ruinie Danglarsa nie poświęcamy wiele uwagi, a jedyna kara jaka spotyka Ferdynanda to że go żona opuszcza (ale bez syna, bo ten ucieka z... Hayde). Villefort za to zostaje zamordowany przez Andreę, bo chyba autorzy scenariusza wyznają szkołę pisarską Diany z Ani z Zielonego Wzgórza.

Ach i jeszcze jedno: w powieści Edmund uważa się za wcielenie Opatrzności, podczas gdy w filmie odrzuca Boga jako leniwego sukinsyna, co nic nie zrobił, jak trzeba było.

A w ogóle to najbardziej oberwała Eugenia, chociaż to postać, która wydaje się wręcz stworzona do współczesnego kina. A nie, przepraszam, najgorzej to wyszła na tym ta jej dziewczyna bo naprawdę znaleźli jakąś koszmarnie szpetną babę, w dodatku wyższą od Eugenii o głowę.


Casting
Pierre Niney jako Edmund daje radę. Nie powiem, żeby mnie porwał, ale też chłop robi co może w takich okolicznościach przyrody. Laurent Lafitte jako Villefort całkiem się sprawdza, a Patrick Mille dobrze gra to co mu kazali zagrać, problem w tym, że to nie jest absolutnie Danglars. Bastien Bouillon ma do zagrania wyjątkowo odrażającą wersję Fernanda i... właściwie też nie wiem co powiedzieć. Bo mi się strasznie taki Fernand nie podoba, ale chłop dobrze gra, to co mu zagrać kazali. Najlepiej pod względem Castingu wypada... Vasili Schneider jako Albert. Jest to ponownie nieco zbyt dziecinna wersja postaci, a nieźle oddaje pewną niewinność i naiwność książkowego oryginału.

Najgorzej oberwała chyba jednak Eugenia. (no i Zuzanna, ale to już kompletna pomyłka).

Plusy, poza Albertem - cała służba Edmunda została zredukowana do chłopiny, co się pojawia w 2 czy 3 scenach, ale ma absolutnie wspaniałą mordę.

Z ciekawostek, to Andrea wygląda jak ten bóg zła i wszeteczności z Dishonored, jak mu tam... Outsider? Bez sensu, ale umilało mi co bardziej durne elementy filmu.

Kamerzysta forsę wziął, potem zaczął pić
Matko boża, jakie słabe są zdjęcia w tym filmie. Mimo napracowanka w scenografii ujęcia są w najlepszym wypadku nudne, generalnie nakręcone jest to bez pomysłu plus operator dostał drona na urodziny i mamy masę kompletnie zbędnych, brzydkich, bezsensownych ujęć z lotu ptaka. Ten wchodzący do portu Faraon z trailera to prawdopodobnie jedyne dobre ujęcie w całym filmie.

Muzyka
Jeśli wam się wydawało, że ten tani dramatyzm ze scenariusza to wiele, to poczekajcie na muzykę... Jest nie tylko słaba i zupełnie bez pomysłu. Ona na dodatek została tu ewidentnie pomyślana jako główny środek budowania nastroju. Nie ma go w scenariuszu, nie ma go w ujęciach i... właściwie nie ma go też w muzyce, ale twórcom wydaje się inaczej. Muzyka jest za głośna, kompletnie oderwana od tego, co dzieje się na ekranie, tania. Naprawdę mam wrażenie, że jakby jej nie było, to moje wrażenia byłby ociupinkę lepsze, bo jest jak wielka wiśnia na całym torcie tanizny i braku polotu.


Plusy?
Jedna rzecz, którą muszę temu filmowi oddać to że mimo potężnego czasu trwania absolutnie się nie dłuży. Jest napakowany treścią, akcja posuwa się wartko, uważam, że jest to osiągnięcie, które należy docenić, bo mówimy o filmie trwającym trzy godziny.

Serio, przeczytajcie książkę.


Na rauszu

To nie jest film o ponurych alkoholikach, to jest film o wesołych pijakach. Jest taki słodko-gorzki, o przyjaźni, o złym życiu. Niesamowicie podoba mi się to, że nie ma tu taniego demonizowania alkoholu, jak to jest ostatnio modne na threadsach (abstynenckie wysrywy tam to jest jakaś jakość sama w sobie) czy w ogóle jak przyjęte w popkulturze, że alkoholik to zawsze jakiś ponury patus, który chleje, bo mu się nie chce iść do roboty. Bohaterowie Na rauszu to czterech nauczycieli, którzy zaczynają pić, bo muszą iść do pracy. Są wypaleni zawodowo i życiowo, nic im nie idzie, nie widzą żadnych perspektyw na przyszłość. I tu z pomocą przychodzi im teoria, jakby człowiek rodził się z niedoborem promili we krwi i takie 0.5 to jest to, czego potrzeba, żeby żyć pełnią życia. Testy szybko pokazują, że coś w tej teorii jest, chociaż jak łatwo się domyślić są też pewne wady... 

Z ciekawostek mogę dodać, że film oglądałam w czasie pokazu na dziedzińcu zamkowym (CK Zamek w Poznaniu) a tam raz, że są leżaczki, dwa, że sprzedawane jest piwo w butelkach. Brzękające od czasu do czasu szkło sprawiło, że atmosfera była jedyna w swoim rodzaju. Pasowało to idealnie. 


Seriale

Bolivar

Dalej naparzam Bolivara i muszę niestety stonować moje pozytywne wrażenia z początku. Zeszło to bardzo w stronę telenoweli, ze dwa-trzy odcinki były naprawdę nie do oglądania a i potem jest średnio. Liczę na to, że jak się weźmiemy bardziej za historię/politykę, to poziom wzrośnie, ale wielkich nadziei nie mam. 



Plany?

Plany są proste: Najpierw Fajerwerki nad otuliną na Klub i potem na ten sam Klub będę czytała Tajemnice Zamku Udolpho i mam nadzieję w międzyczasie skończyć jeszcze Meksyk przed Konkwistą. 

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia