czwartek, 18 lipca 2024

[Rachunek za] Czerwiec 2024

Czerwiec to ten moment w roku, że znowu jest trochę sportu, jakichś okazji do spędzania czasu poza domem i ogólnie tracenia go na rzeczy niekoniecznie związane z czytaniem. Przeczytałam całe dwie książki - z czego jedną męczyłam od Wielkanocy... (prawda, że z dużą przerwą), wkręciłam się w Farmę Clarksona i upewniłam w swojej niechęci do Daniela Defoe. Był to też ostatni miesiąc Klubu Czytelniczego PIW w Bookowskim przed wakacjami, więc teoretycznie nieco więcej czasu na bardziej spintaniczne czytanie, ale fakty są takie, że teraz wjeżdża Tour de France a zaraz potem wyjeżdżam ja. Chociaż szykują się wakacje ze sporymi transferami, więc może uda się tak jak dwa lata temu zrobić jakiś szalony rekord, haha. 

Książki

Dziennik roku zarazy 6/10

Spotkanie z Danielem Defoe po latach. Dość szybko przypomniałam sobie, czemu "Przypadki Robonsona Crusoe" były jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą lekturą szkolną, której nie zdołałam zmęczyć. Na boga, jakie to było nudne i pełne lania wody. Częściowo jest to usprawiedliwione - a nawet jest wartością dodaną - ale ogółem miejscami było naprawdę ciężko. 

Defoe bierze na tapet epidemię dżumy w Londynie w roku 1665 i opisuje nam ją w formie pamiętnika uczestnika tych wydarzeń. Ten fałszywy reportaż powstał z powodu zarazy szalejącej podówczas (1720) w Marsylii. Autor musiał bardzo się spieszyć, żeby zdążyć z wydaniem, zanim sprawa nie ucichnie. Stąd chaos, brak porządnej redakcji - pełno tu zapewnień, że napisze o czymś później, po czym tego nie robi - oraz kompletny brak konsekwencji formalnej. Zaczynamy (i kończymy) bardzo nurzącymi wyliczankami statystyk, by w połowie przejść na właściwie powieść przygodową - też z przerwą na inne kwestie. Paradoksalnie - bo zdecydowanie nie jest to działanie celowe - nadaje to tekstowi znamion autentycznego pamiętnika przypadkowego świadka wydarzeń. 

Żałuję, że nie przeczytałam "Dziennika..." przed pandemią. Z pewnością wtedy zrobiłby na mnie większe wrażenie. Ciekawe byłoby też przeczytanie go przed i po - żeby zobaczyć, jak zmieniło się moje postrzeganie tej książki. Niestety przeczytałam ją już po pandemii i z pewnością zmniejszyło to wrażenie, jakie ta książka mogłaby na mnie kiedyś zrobić. 

Z drugiej strony interesujące było porównanie zachowań władz Londynu z roku 1665 to postępowania władz Polski w roku 2020. Są one tak podobne, że aż zaczęłyśmy się z siostrą zastanawiać, czy rząd nie czerpał z Defoe inspiracji. 

W sensie poznawczym jest to lektura ciekawa, aczkolwiek miejscami naprawdę bardzo nudna. 

 

Imperium ciszy 7/10

Bardzo trudno oceniać książkę, której tłumaczenie jest tak koszmarne. Jestem przekonana że część moich zarzutów nie jest absolutnie winą autora. Mówimy tutaj o sytuacjach, gdzie tłumacz źle tłumaczy jakiś fragment i jak potem autor do tego dalej nawiązuje, to po prostu pomija te kawałki :D no ale czego wymagać od typa, co "china" (porcelana) tłumaczy jakby to było "Chinese" (chiński)? A z bohatera, który w burdelu miał ksywkę Switch zrobił... "Wyłącznika"... Chłop naprawdę po prostu nie zna angielskiego, a błędy które popełnia robi też Google Translate. 

Co do samej powieści: widziałam gdzieś recenzje, która określiła "Imperium ciszy" jako "fascynująco wtórne" i muszę przyznać, że jest to trafna diagnoza. Ruocchio czerpie zewsząd, tworząc własną, niekoniecznie we wszystkich aspektach sensowną mieszankę. Czyta się to jednak przyjemnie (nie jest winą autora to, co zrobił z jego książką polski wydawca), będę kontynuowała lekturę (w oryginale). Główny bohater jest bardzo niedojrzały (bardziej niż wskazuję na to jego wiek), całość w ogóle ma w sobie dużo z tekstu pisanego przez siedemnastolatka na forum dla młodych pisarzy. Dobrego tekstu tego typu ale jednak nie pełnoprawnej powieści. Cześć z niezręczności z pewnością jest jednak zasługą tłumacza. 

Autor się nie spieszy, właściwie w 1 tomie (z 7) mamy właściwie wyłącznie zarysowanie akcji. Równie dobrze można by każdy z wątków opisać dokładniej i samej zawartości "Imperium" zrobić kilka solidnych powieści... Ale też niewiele z tego wszystkiego na razie wynikło. Mam jednak o tyle dobre przeczucia, że podejrzewam iż autor faktycznie ma jakiś pomysł na wszystkich 7 tomów a nie wyprztyka się z akcji w połowie. 

Generalnie polecam aczkolwiek NIE w tym wydaniu (zresztą Rebis chyba porzucił cykl po 2 tomach; może to i lepiej, Ruocchio nie zasłużył na takie traktowanie). 


Zaczęłam już czytać drugi tom, "Howling Dark" i już widzę, że jest znacznie lepiej, nie tylko dlatego, że czytam to w oryginale, ale głównie dlatego, że nareszcie zaczynamy in media res i jest zwyczajnie interesująco, coś jest przed nami, coś za nami, więcej jest też ciekawych elementów, które wcześniej autor tylko wspominał (homunkulusy, ciekawsze miejsca niż Borosewo czy pałacowe wnętrza). 


Filmy

Bohdan Smoleń

Ciekawy, choć smutny film biograficzny o Bohdanie Smoleniu. Jest dostępny na Netflixie, warto obejrzeć, chociaż jest to gorzka opowieść. 

Yooper Creoles: Finnish Music in Michigan's Copper Country

Ciekawy film dokumentalny o potomkach fińskich imigrantów w Michigan, którzy do dziś kultywują muzyczne tradycje Finlandii. Natomiast napisy do niego wołają o pomstę do nieba. To jakieś generowane automatycznie tłumaczenie, na które nikt nie spojrzał. Jest to znajomość angielskiego na poziomie tego typa co tłumaczył Ruocchio - "mines" = miny (chodziło o kopalnie) - ale przede wszystkim, nie było to nawet robione google translate na bazie listy dialogowej, tylko jechało ze ścieżki dźwiękowej i każda naturalna przerwa w wypowiedzi sprawia, że to co przed nią ani to co po niej jest traktowane jako dwie osobne wypowiedzi. W efekcie tłumaczenie nie ma najmniejszego sensu. 

Seriale

Farma Clarksona sezon 1-2

No ja też wskoczyłam na ten traktor. Świetny jest ten program. Dużo humoru, ale też dużo praktycznych, ważnych społecznie informacji o rolnictwie, o tym jaka to ciężka i ważna praca, ale też przede wszystkim o tym, jak państwo na każdym kroku ją utrudnia. Dawno nie widziałam w telewizji programu z tak pozytywnym przesłaniem. BARDZO polecam. 

Czytaj dalej »

sobota, 1 czerwca 2024

[Rachunek za] Maj 2024

Chyba ten kawałek o tym, że miesiąc minął, zanim się zaczął musze ubrać w jakąś zgrabną poetycką formułkę i tylko tutaj wklejać, bo było jak zawsze. Może to trochę kwestia długich weekendów, może kwestia tego, że na tydzień zrobiłam sobie wyjazdowy homeoffice, który niby nie był wakacjami, skoro pracowałam, ale z drugiej strony jednak był poważną zmianą otoczenia. Polecam i to nawet jak zaraz po pracy trzeba nosić meble i generalnie wypoczywać jak Polak na urlopie (czyt. robiąc remont). 


Książki

Zapiski z Hiroshimy 5/10

"Zapiski..." to zbiór tekstów, które ukazywały się w japońskiej prasie w latach 60. i odnoszą się do obchodów rocznicy zrzucenia na Hiroshimę bo by atomowej oraz szerzej sytuacji ofiar. Chociażby z tej racji odnoszą się często do wydarzeń ówczesnych bez wyraźnego napisania o co chodzi. 

Jest w tych tekstach nieco słusznych czy interesujących obserwacji i wniosków jednak w ogólności jest to lektura potwornie nudna, bo na cały esej jest takich fragmentów - często jednozdaniowych - że trzy maksymalnie. Poza tym lanie wody i powtarzanie w kolko tego samego. Autor ewidentnie nie radzi sobie z tematem i nie ma w tym niczego złego per se, mówmy o wydarzeniach wręcz apokaliptycznych rzecz w tym, że on chyba nie jest świadomy swojej niezdolności do opisania ich i kręci się jak, za przeproszeniem, gówno w przerębli nie dochodząc do żadnych wniosków i nie poruszając dogłębnie żadnego tematu. Powierzchowność tych tekstów również razi, choć nie tak bardzo jak rasistowski wysryw a propos tego, że Japończycy sobie poradzili a w takiej Kinszasie to by się tylko rozbiegli w popłochu i byłoby więcej ofiar (SERIO), to że Hiroshima jest gorsza od Holokaustu w wymiarze ludzkim tej tragedii (SERIO) czy ogólne pierdolamento o tym, jak to szlachetnie ludzie się zabijają, żeby ulżyć cierpieniu sprawców (tak, wiem, że w kulturze japońskiej samobójstwo jest postrzegane inaczej niż w naszej, niemniej tutaj naprawdę chłop dorabia ideologię do ludzkiej rozpaczy). Z jednej strony Oe opowiada o tym, jak to państwo zaniedbuje hibakusha, ale z drugiej ani nie wspomina o Nagasaki ani nie przedstawia prawdziwego cierpienia tych ludzi a także wydarzeń po wybuchu. Rysuje za to laurkę dla ocalałych, wpasowując ją w kulturowe oczekiwania wobec szlachetnych ofiar, na które ładnie się patrzy na obrazku, ale żeby faktycznie chociaż opisać ich przeżycia, to już może nie. Dosłownie każdy kto tam przeżył, to zrobił to wyłącznie po to, żebyśmy się wszyscy lepiej czuli patrząc na jego szlachetną postawę. 

Generalnie nie polecam. W tematyce Hiroshimskiej zdecydowanie ciekawsza jest manga "Hiroshima 1945. Bosonogi Gen" wydana w Polsce przez Waneko. W przeciwieństwie do Oe, Keiji Nakazawa był hibakusha. Przeżył nie tylko wybuch, ale też wszystkie potworności, które miały miejsce po nim. "Bosonogi Gen" to nie jest laurka z którą mamy się dobrze poczuć i wrzucić 5 zł na zrzutkę w internecie. To ciężka lektura, pełna drastycznych obrazów i realnego cierpienia. Głodu, okrucieństwa, chorób. 


The Missing Girl 8/10

Tu z kolei spotkanie z nową autorką oceniam bardzo pozytywnie. Coś tam o pani Shirley Jackson słyszałam wcześniej, nie czytałam jednak nic, a jedyny film na podstawie jej twórczości obejrzałam w dzieciństwie. I podoba mi się ta Jackson, z pewnością przeczytam jeszcze wiele więcej. Maleńki zbiorek trzech opowiadań - Missing Girl, Journey with a Lady i Nightmare - ma zaledwie 55 stron, ale zajął mi jakąś absurdalną ilość czasu, niemniej nie dlatego, że coś mi się tam nie podobało. Najlepsze jest chyba opowiadanie środkowe, chociaż nie zawiera elementów... niepokojących. Ot chłopiec jedzie pociągiem i spotyka taką dość dziwną panią, która okazuje się znacznie fajniejsza niż mu się wydawało w przypadku dorosłych. Nightmare jest przez większą cześć świetne, niepokojące, jakieś klaustrofobiczne, czytelnik czuje się osaczony mniej więcej tak jak bohaterka. Zawodzi jedynie zakończenie. Tytułowe opowiadanie, Missing Girl, proponuje zupełnie inny rodzaj niesamowitości. Zamiast osaczenia mamy tu sytuację wręcz odwrotną, jakieś rozpłynięcie się, zapomnienie, rozmycie. Nawet humor z którym jest napisane podkreśla tę niepokojącą atmosferę. 

Polecam tę autorkę, ale polecam też całą tę pingwinią serię "Penguin Modern" - to te małe książeczki po 50-60 stron, zbiorki opowiadań, pojedyncze nowele czy eseje. Jest to doskonały sposób na zapoznanie się z nowym autorem i ciągle rozważam, czy nie kupić sobie po prostu całości (chodzi to za 80-120zł w ładnym boksie - 50 tomików). Jest też seria czarna, z klasykami, ta sama zasada. Super sprawa. Pojedyncze można kupić za 2 funty (1 funt za ebooka na amazonie), w papierze w Polsce chodzą za około 10 zł (jak ktoś chce więcej to nie kupujcie). 


Zaczęłam też czytać na czerwcowy Klub PIWu Dziennik roku zarazy Daniela Defoe i to jest jak powrót do koszmarów z dzieciństwa. Przypadki Robinsona Crusoe zapamiętałam jako najnudniejszą książkę świata i dotychczasowe doświadczenie z Dziennikiem... mnie w tej wierze tylko utwierdziło. I tu naprawdę nie idzie o treść, bo ta jest dość interesująca, nawet jeśli sprowadza się do prostej konstatacji, że ludzie zawsze byli tacy sami (Teodor Parnicki lubi to). Natomiast stylistycznie to jest tak przepotworne lanie wody. Ja rozumiem, że można mieć płacone od słowa, ale niech te słowa chociaż udają, że są w tej książce po coś, a nie dostajemy co zdanie cztery wtrącenia o tym, że właśnie o tym autor chce teraz napisać, bo tak sobie pomyślał, ze to jest istotne o tym teraz wspomnieć. LITOŚCI. 


Mangi

Bosonogi Gen tom 1

"Zapiski z Hiroshimy" przypomniały mi o tym komiksie, pomyślałam, że dojrzałam do tego, żeby do niego wrócić, ale znowu trochę mi siadł entuzjazm. Historia jest ponura, okrutna, mało to jest rozrywkowa lektura. Nie pomaga też to, że choć jest to działo bardzo ważna i interesujące, to czuć mocno, że autor przede wszystkim chciał podzielić się swoimi doświadczeniami i powiedzieć coś ważnego, a artystą był dopiero w którymś tam rzędzie. Tylnym rzędzie. Niewątpliwie jest to dzieło bardzo wartościowe, ale nie porywające. 


Filmy

Muminki na Rivierze 

Jest to film pełnometrażowy, którego istnienia jakoś kompletnie mi umknęło. Piękna klasyczna animacja stylistycznie bardzo bliska oryginalnym ilustracjom Tove Jansson (a więc nie to co najbardziej chyba znane z wersji anime). Pod względem animacji jest naprawdę wspaniale. Do tego dochodzi zabawna historia. Polecam. Jest na yt. 

Gry 

Blasphemous 2

No i uległam, co poradzić? Na razie pograłam tylko trochę (ale nie liczyłam ile, pewnie ze dwie godzinki...?), początek trochę mnie zaskoczył - było jakoś przesadnie wytłumaczone, co się dzieje i co mam robić a do tego klimat był znacznie mniej poryty. W dodatku animacje jakieś kolorowe i ładne, nie tego oczekiwałam. W pierwszej części grafika była koszmarna, w samej grze był jakiś brak wyjaśnień sugerujący... nie chcę używać określenia "amatorszczyzna", bo ma negatywne konotacje, ale było w tym coś takiego... gorączkowego, niedokładnego, doskonale współgrało to z tym niesamowitym, niepokojącym, klaustrofobicznym klimatem, z tym absurdalnym, wszechogarniającym kultem cierpienia. W części drugiej jakoś mi tego brakuje. Jest tu za czysto, za bardzo poukładane, był, na boga, jakiś taki zupełnie sensowny i przejrzysty tutorial. Miejsca, do których trzeba będzie wrócić później, jak się zdobędzie umiejki też wydają mi się przesadnie jasno zaznaczone. Do tego ledwo co pograłam i już mam nazorgowane jakichś punktów, przedmiotów... nie wiem, dziwne to jakieś, za mało zagubiona się czuję. Może to jest poniekąd kwestia tego, że już jedną grę znam, ale... wydaje mi się, że w pierwszej dużo dłużej trwało zanim znalazłam masę miejsc i postaci. Być może jednak po prostu łaziłam nie tam gdzie trzeba i na nie nie trafiłam, już teraz nie pamiętam. 

Uguem, czy polecam? Trochę trudno powiedzieć po tak krótkim czasie, ale raczej tak. Natomiast zacznijcie od jedynki.   

Seriale

Farma Clarksona

W końcu uległam i ja, odpaliłam i... wsiąkłam. Jest zabawnie, miejscami absurdalnie, jest też trochę o tym, że wcale nie jest łatwo być rolnikiem i uważam to za społecznie bardzo dobre przesłanie. Zostało mi jeszcze trochę do obejrzenia, ale na razie jestem zachwycona. 


Podcasty 

Nie da się w tym miesiącu pominąć tej kwestii, bo to one... nie, nie powiem, że mnie odciągnęły od czytania. Po prostu przyszły mi z pomocą w trakcie kryzysu czytelniczego, za który winię Kenzaburo Oe. (oraz to że miałam trochę przyziemnych spraw do ogarnięcia w życiu i to mi zajmowało sporo czasu). W tym miesiącu ciekawostka, bo wszystko po polsku. 

Odkryłam w tym miesiącu, że "Klub Ludzi Ciekawych Wszystkiego" ma się całkiem dobrze i teraz nadaje na yt. Jest też rss, ale nie aktualizowany od dawna (tak samo jak strona internetowa), przez co można pomyśleć, że rzecz padła. Niestety jest tu dość ponure wyjaśnienie tej sytuacji. Mianowicie człowiek przez którego, za pośrednictwem jest podcastu "Nauka XXI wieku" dowiedziałam się w ogóle, że KLCW działa, Borysław Kozielski zmarł nagle w sierpniu zeszłego roku. O czym też dowiedziałam się przypadkiem, bo strona internetowa oraz patreon stoją jak stały i nie ma tam żadnego info. 

"Nauka XXI wieku" to podcast nierówny, znacznie gorzej prowadzony od "Radia Naukowego", natomiast zdarzają się odcinki bardzo ciekawe, wszystko zależy od zaproszonego gościa. Odcinków jest mnóstwo, warto więc zajrzeć i poszukać interesujących tematów lub gości. 

Ostatnimi czasy króluje jednak u mnie "Radio Naukowe", świetnie prowadzone, bardzo ciekawi goście, szeroki zakres poruszanych tematów. Bardzo, ale to bardzo polecam. Do znalezienia na yt, ale też w aplikacjach podcastowych (ja akurat używam Podcast Addict). 

Czytaj dalej »

niedziela, 12 maja 2024

[Rachunek za] Kwiecień 2024

W kwietniu działo się wiele. Tu święta, tu wyjazd, tu książka na klub i miesiąc zaraz się skończył, a dokonań jeśli chodzi o czytanie czy w ogóle zapoznawanie się z dziełami kultury jakoś nie wpadło zbyt wiele. 


Książki 

Przejście przez morze Czerwone 9/10

Co to była za lektura. Strumień świadomości osoby, która nie tylko przeżyła obóz koncentracyjny ale jeszcze w dodatku mentalnie z niego nie wyszła. Konfrontowane są tu dwie postawy, jedna która uparcie trzyma się starych dobrych czasów oraz ta, w której traumatyczne przeszłość całkowicie się odrzuca. Ponieważ znajdujemy się w głowie mocno zaburzonej bohaterki wpadamy co i rusz w sytuacje dziwaczne, niekomfortowe, wręcz przerażające. Obsesja bohaterki na tle współwięźniarki, jej zafiksowanie na tym, że czas obozu to był czas wspaniałej, czystej przyjaźni, jej niezdolność do funkcjonowania w powojennej rzeczywistości i niemożność pogodzenia wyobrażenia o Lucynie z tej Lucyny rzeczywistością tworzą narrację gęstą, niepokojącą, przez którą z trudem dostrzec można fakty, fakty, które są dla bohaterki niewygodne, a więc jest to tych faktów problem. 

Ta książka powinna znaleźć się na tych wszystkich listach "najbardziej niepokojących powieści", jest niesamowita, przerażająca, autentyczna. Nazywana jest "powieścią posttraumatyczną" i myślę, że to trafne. Bardzo polecam, chociaż to ciężka lektura zarówno pod względem tematu jak i stylu, bo narratorka mocno zmaga się z opisywaniem swoich przeżyć i chaotycznych myśli. Zdecydowanie sięgnę po coś jeszcze Romanowiczowej.   


The Pride of Chanur 8/10

Człowiek może wytrzymać parę lat bez czytania Cherryh, ale co to za życie? Kiedy wybierałam książkę na wyjazd na Sycylie jakoś tak naszło mnie na ten właśnie cykl. Wydania omnibusowe w paperbcku mają to ci siebie że są idealne na jakikolwiek wyjazd, bo raczej nikle są szanse że zabraknie książek a jednocześnie waga i rozmiar nie są jakieś przytłaczające. Poza tym z tego cyklu mam od lat do przeczytania (po raz pierwszy) ostatnią powieść (Chanur's Legacy). 

No i co mam powiedzieć? Cherryh to Cherryh. Dla nieznających tematu: śledzimy losy załogi statku handlowego The Pride of Chanur należącego do przedstawicielek rasy nazywanej hani, jednej z sześciu ras stowarzyszonych w Związku. Pewnego dnia na ich pokład wdziera się dziwne pozbawione futra stworzenie, które chyba jest inteligentne, ale poza tym nie wiadomo skąd się wzięło, czego chce i co z nim zrobić - poza tym że jeden wyjątkowo paskudny kif (a kif wszyscy są dość paskudni) rości sobie do niego prawo własności. Ani niewolnictwo ani też potencjalne implikacje odkrycia kolejnej rasy - A więc I rynku zbytu - nad którymi kontrolę mieliby kif wcale się kapitał Pride nie podoba. 

To dziwaczne stworzenie to oczywiście człowiek. Człowiek, któremu nie oddajemy narracji ani na sekundę. Którego zachowania są zrozumiałe dla czytelnika ale kompletnie niejasne dla bohaterek. W tym właśnie uwidacznia się największy talent Cherryh - kreowanie nie-ludzkich kultur i patrzenie na ludzkość z zewnętrznej perspektywy. 

The Pride to dość krótka książka, zwarta, napakowana akcją. Z tego co pamiętam kolejne tomy były jeszcze lepsze. Polecam. 

(Z oceną książek Cherryh zawsze mam problem tego rodzaju, że one są po prostu zbyt porządne. Wszystko tu działa, wszystko jest przemyślane, wszystko funkcjonuje - jest w tym jakaś lekkość wielkiego talentu, która sprawia, że rzeczy wybitne zamiast oszałamiać wydają się takie... zwyczajne. Oczywiście, że wszystko jest tu konsekwentnie przemyślane, oczywiście, że obcy mają sposoby myślenia spójne a jednak wymykające się ludzkiemu pojmowaniu, oczywiście, że co do słowa i co do konstrukcji gramatycznej wszystko to tworzy spójną całość. Oczywiście. A pokażcie mi innego pisarza, który pisze tak doskonale.)


Poza tym czytałam - I wciąż czytam - "Imperium ciszy" Ruocchio. Jest to niewątpliwie znacznie gorszy tekst niż te dwa powyżej, dość taka naiwna dziecinna pisanina. Taka której szukałabym raczej na forum młodych pisarzy niż opublikowana, niemniej coś w tym jest, jakoś mnie wciągnęło, choć uwag mam wiele od swiatotwórstwa (tak silna tradycja starożytna chociażby niespecjalnie trzyma się kupy) po absurdalne dziecinność bohatera (chłop niby po dwudzieste a zachowuje się jak piętnastolatek) po kompletne absurdy w rodzaju zapakowania dwóch tuńczyków do reklamówki. Będę to kończyła, ale inne książki mają priorytet (na klub, poręczniejszy format). 


Seriale 

Shogun 9/10

Nie będę oryginalna i powiem że to dobry serial jest. Kto nie widział, niech się zainteresuje, bo warto. Udawanie że angielski jest portugalskim to właściwie jedyny wyraźny minus. Nie podobał mi się też przesadnie główny bohater, ale to może być bardziej kwestia gustu niż wada jako taka. Poza tym jednak jest wspaniale. Aktorsko wypada to świetnie, szczególnie Toranaga i Yabushige. Faktem pozostaję też że obaj mieli z czym pracować. Do tego świetne kostiumy. No serial gituwa, oglądajcie. 


Sycylia 

Wróciłam, jak mogłabym nie wrócić? I to dosłownie wróciłam, bo na ten sam nocleg w centrum Katanii. Poza tym miastem odwiedziłam jeszcze Ragusę, Mesynę, Aci Castello, Aci Reale, Syrakuzy i Palermo. Tak, te miejsca nie są koło siebie (poza Katanią, Aci Castello i Aci Reale), więc znowu było tour de pobudka nad ranem i autobus międzymiastowy. Przez te 9 (no, 7, bo po 1 dniu na loty) ze średnią 20 km dziennie wyszedł z tego prawdziwy urlop, tj. teraz trzeba odpocząć po tym wypoczynku.

Wyjazd ten upewnił mnie w przekonaniu, że kocham Sycylie. I Normanów. Normanowie byli zajebiści. 

Czytaj dalej »

sobota, 30 marca 2024

[Rachunek za] Marzec 2024

Ja to napisałam chyba jeszcze w marcu i byłam przekonana, że to opublikowałam. I tak sobie weszłam na koniec kwietnia napisać podsumowanie kwietnia i odkryłam, że nie, nie opublikowałam tego. A potem napisałam podsumowanie kwietnia i też go nie opublikowałam xD Proszę bardzo, oto odgrzewany kotlet. 

Książki

"Zmierzanie świata" 9/10

Niesamowita rzecz. Obawiałam się trochę, jak Herzog - w końcu filmowiec - poradzi sobie z formą powieściową, ale wyszło świetnie. Jest w tym dużo ze scenariusza filmowego, ale nie złym sensie. Wszystko opisane jest skrótowo, ale jednocześnie bardzo obrazowo (świetna scena zamykania drzwi). Punktem wyjścia jest dla nas historia Hiroo Onody, japońskiego żołnierza, który walczył w drugiej wojnie światowej jeszcze w latach 70. Z pewnością o nim słyszeliście, nawet jeśli niezbyt wiele. To jednak tylko miejsce startu do rozważań nad wiecznością, nad oniryczną naturą samotności, nad paranoją i siłą nawyku. 


Panowie północy 7/10

Wróciłam do tej serii! Co oznacza, ze nawet mogę sobie skreślić jedną pozycję na mojej liście na ten rok! Sam Utred, jak to Utred - solidna przygodowa powieść historyczna, fajne postacie, trochę humoru, zwroty akcji, bitwy, pościgi, głębokie średniowiecze - czego tu nie lubić? To jedna z tych książek, co na koniec dnia człowiek wpisuje w storygrapha ile przeczytał i się okazuje że znacznie więcej niż mu się wydawało. 


Pieśń miecza 7/10

Właściwie - jak wyżej. Tutaj znalazłaby się nawet jedna postać, którą naprawdę polubiłam. Autor fajnie wykorzystuje przesądność bohatera do wprowadzania elementów pozornie fantastycznych (a przynajmniej takie są w oczach Utreda i jego ziomków), do tego - jak zawsze - dobrze pokazuje położenie Utreda między światami (Sas wychowany przez wikingów; walczący po stronie Sasów, ale jednak z dużą słabością do wikingów) i pozwala każdej ze stron mieć cechy pozytywne i negatywne (Eryk chociażby jest tu najporządniejszy a Aethelred to straszliwe ścierwo, ale też ten sam Aethelread nie jest już taki ostatni i coś tam potrafi). 


Generalnie jak ktoś lubi przygodowe fantasy to mu się "Wojny wikingów" spodobają. A mnie zostało jeszcze 9 tomów, to może dziabnę sobie po jednym miesięcznie... 


Problemski Hotel "Left can't meme"/10

Nie pykło. 
Są w tej książce świetne fragmenty, ale wiele jest irytujących. Przede wszystkim nie śmieszy mnie to, co śmieszy autora: humor opiera się na sprzecznościach, na absurdach, a tam gdzie autor tę sprzeczność widzi, ja jej nie dostrzegam. Absolutnie irytująca jest roszczeniowa postawa bohaterów, których oburza, że kiedy nielegalnie przybywają do jakiegoś kraju dostają używane ubrania i zabawki i nie są zakwaterowani w pałacu, bo im się ten pobyt w Belgii po prostu należy. 
Miejscami jest też obrzydliwie i właściwie nie widzę po co. To chyba też ma być taki humor, taki szok dla domyślnego czytelnika - wypindrzonego lewicowca-banana, którego ma poruszyć, że o nielegalnych imigrantach można powiedzieć coś innego niż że to inżynierowie i lekarze. Brakuje w tym autentycznego humoru. 
Spora część tej książki jest dość wymuszona, ten cyniczny styl autorowi wyraźnie nie leży (choć być może to kwestia tłumaczenie) i myślę, że całość byłaby znacznie lepsza, gdyby autor zajął się przedstawieniem historii swoich bohaterów (w jakimś stopniu wzorowanych na prawdziwych osobach, które spotkał) a nie swoją dejową ideologią. Zamiast pokazać prawdziwe ludzkie tragedie, podkreślając je czarnym humorem dostajemy coś zrobionego bardzo na siłę. Mam wrażenie, że autora nie bawią jego własne żarty, nie do końca widzi co tu ma być śmieszne i nie trafia w cel. Więcej brutalnej prawdy o świecie można znaleźć na 9gagu. 


Przeklęty bębenek 6/10

Ech. Opowiadania zawarte w zbiorze "Piekło w butelkach" bardzo mi się podobały. "Blaszany bębenek" to najsłynniejsze dzieło tego autora... I jest marne :/ Może to zawsze być jeszcze kwestia tłumaczenia, więc zostawiam jakiś tam margines błędu, ale tak naprawdę nie do końca wierzę, że tłumaczenie poprawiłoby pewne fabularne problemy. Ot chociażby motyw napalonej sado-masochistki, mhm, nie dziękuję. Tak samo zmieniająca się tożsamość jednego typa - to naprawdę nie były tak sprytne zwroty akcji, jak się najwyraźniej autorowi wydawało. Przede wszystkim jednak brak w tym tekście klimatu. 


Filmy

Into the Inferno 9,5/10

Doskonały film dokumentalny Wernera Herzoga na temat wulkanów. Na temat tego, jaką rolę pełnią dla ludzi w równych kulturach, jakie stanowią przejście do świata wymykającego się naszemu pojmowaniu. Herzog pozwala się wypowiedzieć swoim rozmówcom i nie dodaje własnego komentarza. Nie daje odpowiedzi, nie stawia nawet pytań. Pokazuje pewien wycinek świata i zostawia nas z tym, co nam pokazał. Piękna rzecz. 

Jest na netflixie, więc nie macie wymówek. 


Fighter "Lepsze niż airshow w Lesznie"/10

Indyjska patriotyczna ramota z gwiazdorską obsadą (Hrithik Roshan, Deepika Padukone). Technicznie zrobione jest to bardzo ładnie, samoloty latają, prawa fizyki nie obowiązują. Co muszę oddać twórcom, to że wykorzystują od dawna nieobecny w zachodniej kinematografii motyw tego, że główny bohater ma, uważajcie, wady. I coś w przeszłości mocno spierdolił i go to teraz gryzie. Oczywiście, wiadomo, będzie mógł te grzechy odkupić, ale trochę go to będzie kosztowało. 

Fabularnie mamy do czynienia z Dzielnymi Indyjskimi Pilotami, którzy będą walczyli ze Złymi Pakistańczykami. A są ci Pakistańczycy tak źli, jak jacyś złole z Marvela, albo i gorzej. Natomiast, wiadomo, łzy wzruszenia się cisną jak człowiek patrzy na naszych dzielnych chłopców. I dziewczynę, no bo mamy dziewczynę i jest tu całkiem ładnie zrobiony motyw równouprawnienia (Bohaterka idzie do wojska wbrew woli rodziców, którzy ją wydziedziczają, ale oczywiście potem Hrithik robi pod ich adresem taki Maślany Ryj, że rozumieją, że Matuszka India jest ważniejsza niż mąż i dzieci; natomiast sama bohaterka jest po prostu kompetentna i nikomu nie musi nic udowadniać, szczególnie kosztem swoich kolegów). Czyli jednak można. 

Ogółem... nie zrozumcie mnie źle, to nie jest jakiś szczególnie dobry film i jeśli macie ochotę na indyskie patriotyczne filmidło, to zdecydowanie bardziej polecam "Laakshię" (też z Hrithikiem Roshanem, który ma tam rewelacyjne sceny tańczone). Ale jak lubicie samoloty i nie przeszkadza wam że towarzyszy im dość absurdalne otoczenie, to oczywiście można. Myślę też że większe wrażenie ten film robiłby w kinie (najlepiej w Imaxie, chociaż przy tym metrażu to chyba oczy do wymiany), bo na telewizorze sceny latane nie były tak porywające jak zapewne miały być (no i fakt jak są absurdalne nieco wybija z zaangażowania, co wcale nie jest takie oczywiste w przypadku filmów indyjskich, bo one potrafią odstawić taki ekwiwalent walk bokserskich w Rocky'm - niby za bardzo, ale człowiek się angażuje bez pamięci). Jak to powiedziała moja siostra: Lepsze niż airshow w Lesznie. 

Jedno, co wiem na pewno, to że pewien cytat zostanie ze mną na zawsze, ponieważ jest to pocisk właściwie nuklearny: "Pakistan może być twoim ojcem ale Indie zawsze będą moją matką". 

(w ogóle twórcy podjęli dziwną decyzję, żeby Hrithik tańczył w scenach zbiorowych i wyszło jak zawsze - Hrithik sobie, dookoła przypadków przechodnie, chociaż przecież ci ludzie naprawdę potrafią tańczyć. Po prostu przy Hrithiku każdy wygląda jak paralityk)


"Piekło '63" 8/10 

Bardzo solidny film. Masa świetnego humoru, bardzo fajne postacie. 

Jedyny minus to kompletnie bezsensowna personalizacja zamieci, która... No nie wiem, może w tym jest jakiś żart słowny, który ma sens. 

Rzecz jest o wyścigu łyżwiarskim, oparte na faktach. Kilkoro bohaterów z różnych powodów bierze udział w Wyścigu Jedenastu Miast - bagatela 200 km na łyżwach, po rzekach, kanałach i jeziorach. Motywacje mają różne. Od osobistej satysfakcji po upamiętnienie zmarłego ukochanego czy zdobycie pożyczki na wykup gospodarstwa rodziców. No a potem, to już wiecie - jedziemy. W mrozie poniżej 18 stopni, wbrew rozmaitym przeciwnościom, począwszy od braku łyżew po ścigające za dezercję wojsko. Wszystko to doskonale łączy bardzo poważne niekiedy motywacje bohaterów z dużą ilością humoru. 

Jak to film o sporcie - wciąga. 


Seriale 

Shogun 

To jeden z tych niewielu seriali, gdzie po prostu śledzisz historie, a nie co chwila krzywisz się bo coś nie działa. Gdybym oglądała to sama, to pewnie wciągnęłabym całość na raz, no, z przerwami na pracę. Jedyny wyraźny problem to tragiczna decyzja by angielski był angielskim *i* portugalskim. To jest nie tylko głupie, to dodatkowo kompletnie nie działa bo za cholerne nie wiadomo w którym języku bohaterowie aktualnie się porozumiewają. Rozumiem tę decyzję z punktu widzenia... Producenta oraz rynku amerykańskiego, który nie umie czytać, ale artystycznie jest straszliwe. Poza tym jednak - świetna rzecz.


6 Nations 

Dokument o Turnieju Sześciu Narodów. Nie powiedziałabym, żeby rzecz była jakaś wybitnie porywająca, ale fajnie przybliża zawodników i trenerów. Bohaterowie zostali dobrze wybrani, mają ciekawe historie i/lub osobowości, świetne jest też to, że dostajemy perspektywę każdej z drużyn. Jak ktoś lubi rugby, to niech obejrzy. Dla laika jednak nie wiem, czy będzie interesujący.  


Zaczęłam też oglądać "Człowieka, który umarł" na podstawie powieści Tuomainena. Serial fiński, jak na razie (po jednym odcinku) - trzyma poziom. 


Targi Książki w Poznaniu 

Melduję, że strategia segregacji nastolatek od reszty uczestników zadziałała wspaniale, było znacznie, znacznie lepiej niż w latach ubiegłych, nie dało się podejść do może dwóch-trzech stoisk, gdzie sprzedawano te pornusy dla nastolatek popularne tytuły, poza tym było zupełnie normalnie. Cały ten okropny kolejkon, który uniemożliwiał normalne uczestnictwo w targach został ograniczony do dwóch "Stref Autografów". Wspaniałe rozwiązanie, mam nadzieję, ze zagości na dłużej. 

Poza tym, same targi... jak zawsze kłuje w oczy nieobecność PIWu, niestety w tym roku nie przyjechał też Marpres. Było za to Claroscuro z niezastąpionym Juanem Diego, który jak nikt potrafi namówić do kupienia kolejnej książki. Wielkie wrażenie jak zawsze od paru lat robią publikacje dla dzieci, w tym roku najpiękniejsze przywiozło wydawnictwo Tatarak. 

Osobiście najbardziej cieszę się z tego, że dość przypadkiem i z obowiązku podeszłam do stoiska Scream Comics (obchodzę wszystko, ale komiksów zachodnich nie czytam) a tam czekało na mnie POLSKIE WYDANIE "REQUIEM: CHEVALIER VAMPIR". Na razie pierwsze dwa tomy w omnibusie w dużym formacie i z twardą oprawą, ale już mi się łapy trzęsą na kolejne. 

Czytaj dalej »

niedziela, 10 marca 2024

[Rachunek za] luty 2024

Miesiąc krótki, ale trochę się działo. Przede wszystkim byłam w kinie aż dwa razy, a to nie jest takie oczywiste. Ostatni film na jakim byłam to był Avatar 2 ponad rok temu. Odkryłam zresztą, że mam kino koło domu, będę tam teraz częściej. 

Poza tym - uporałam się z Czerwonym Marsem (fuj) oraz upewniłam się że jednak kocham Faulknera. Z Faulknerem wiąże się też PIWowski klub czytelniczy, na który się wybrałam i który bardzo ki się podobał. Brakowało mi takiej rozmowy o książkach. Jaram się na następne spotkanie - będzie "Zmierzchanie świata" Wernera Herzoga. 


Książki 

Flagi pokrył kurz 9,5/10

Na okoliczność PIWowskiego klubu czytelniczego porzuciłam (bez żalu) "Czerwonego Marsa" i rzuciłam się szarpać drugiego już w tym roku Faulknera. Jest to książka znacznie prostsza od "Światłości w sierpniu". Jest też zupełnie inna językowo, aż ciekawa jestem jak bardzo różnią się te książki i w oryginale (są podstawy sądzić że znacznie, bo dzieli je sporo czasu) - bo polskie tłumaczenia mają dwóch autorów. I, co mnie sama zaskoczyło, Tarczyński wygrał z Płazą, Płaza wydał mi się nadmiernie konserwatywny. Same "Flagi..."? Powieść obyczajowa z dziejów jednej rodziny i jednego miasteczka - to znowu - A raczej po raz pierwszy - hrabstwo Yoknapatawpha (tu jeszcze jako Yokona). Poznajemy członków kilku pokoleń rodziny Sartorisow przez pryzmat codziennych spraw, głównie ekscytacji zakupem szybkiego samochodu przez najmłodszego z nich, Bayarda, który dopiero co wrócił z I Wojny Światowej. Faulkner porusza problemy ptsd, norm i układów społecznych, stalkingu (!), fascynacji rozwojem techniki i skutków tych przemian. Największą siła tego tekstu są niewątpliwie postacie - złożone, wyraziste, pełne kontrastów i opisywane z pewnym dobrodusznym dystansem który pozwala przedstawić ich gorsze cechy bez popadania w belferstwo. 

Świetna, świetna, świetna książka. Chociaż obiektywnie jest pewnie gorsza niż "Światłość w sierpniu" mnie podobała się bardziej. 


Czerwony Mars "błagam już dość"/10

Napisałam o tym ponad 2000 słów, więc oszczędzę sobie powtarzania się. Recenzja do przeczytania na blogu. Tutaj pozostawię wam tylko mema: 


Bufo blombergi 7/10

Kompilacja fragmentów kilku różnych książek szwedzkiego podróżnika Rolfa Blomberga. Sympatyczna lektura podróżnicza o doświadczeniach tego fotografa w dżunglach Ekwadoru oraz na Borneo. 


Impreza neispodzianka 7/10

No dobra, komiks a nie książka. W każdym razie papierowe wydanie Kuców z Bronksu, historyjka o tym, jakie imprezy niespodzianki działają a jakie nie i jak temu zaradzić. 

Podziwiam Dema, narysowane to jest paskudnie a jednak ekspresja jest zawsze w punkt. 


Likwidator 6/10

Strong anime vibes. Nawet nie że w bardzo złym sensie ale w pozytywnym też nie. Mam wrażenie, że jako komiks (webtoon konkretnie) łatwiej bym to łyknęła. 

Poza tym to jest sprzedawanie jako thriller i poważna rzecz a tymczasem to jest głupia komedia podobna do książek Tuomainena. I ogólne wiarygodność tego co się tam dzieje jest bardziej na poziomie książki dla nastolatków niż dorosłego odbiorcy. 

Pierwsza połowa jest jeszcze w miarę ale im dalej w las tym mniej się to trzyma kupy. Motywacje bohaterów (a konkretnie Mito i bibliotekarki) a nawet sposób ich pojawienia się w tej opowieści są kompletnie z zadu - albo właściwie wręcz nie istnieją. Autor potrzebował dziecka, ale mu się linia czasowa nie zgrała więc dowalił nam jakaś bezgranicznie infantylną dorosłą kobietę (Misa). Z początku sprawia to wrażenie zbioru opowiadań i jako tako funkcjonuje nieźle. Nie jest to wybitna literatura ale ten vibe anime Dobrze się tu sprawdza. Kiedy jednak autor próbuje to połączyć w całość wszystko się sypie. Wątek Golibrody, szczególnie jego zakończenie straight outta dupa. 

Ogółem trudno mi to polecić, nawet jeśli początkowo humor jest całkiem w porządku. 


Filmy

Wandea. Zwycięstwo albo śmierć. 7/10

Nie wydaje mi się, żeby kwestia buntów chłopskich przeciwko rewolucji francuskiej w ogóle znajdowała się w moim podręczniku do historii. A jednak miało to miejsce i nie byla to sprawa mała a bunty stłumione zostały że straszliwa brutalnością. Niech wam za skalę posłuży ta piękna tabelka z wikipedii: 


Przy czym, najczęściej podawana liczba ofiar jest 300 tys. czyli ponad 40% ludności (z racji niszczenia dowodów szacunki są niepełne i wahają się od 170 tys. do nawet 600 tys.). 
Film "Wandea. Zwycięstwo albo śmierć" opowiada właśnie historię rojalistycznego powstania w Wandei. Nakręcony jest - pod względem technicznym - sprawnie, z solidną obsadą. Nieco słabiej jest ze scenariuszem. Nie jest jakiś bardzo zły, ale ma pewne tendencje dydaktyczne, dużo jest tu narracji, wyjaśnień, kontekstu. Dobrze to działa jeśli chodzi o przekazywanie informacji i bardzo wiele się z tego filmu dowiedziałam, gorzej że ten sposób opowiadania nie do końca tworzy dobre kino. Bardziej przypomina to film dokumentalny z inscenizacjami niż film historyczny pełną gębą. Niemniej uważam że to film ważny i wart obejrzenia. 

Opadające liście 8/10

Nowy Kaurismäki. Komediodramat, właściwie można nawet powiedzieć, że komedia romantyczna. Ale jaka! Dwoje ludzi na dnie drabiny społecznej, tułających się od jednej złej pracy do następnej biedaków, pracownica marketu i alkoholik-budowlaniec spotykają się na tym szarym świecie i milczą niezręcznie w swoim towarzystwie. Piękny film o miłości, do pośmiania i do wzruszeń. Doskonała obsada, nawet piesek jest wybitny (dostał nagrodę w Cannes).

Czytaj dalej »

sobota, 10 lutego 2024

[Recenzja] "Czerwony Mars" Kim Stanley Robinson

 No dobrze. To będzie moja pierwsza od lat próba napisania faktycznej recenzji a nie tylko krótkiej notki-impresji, więc nie ręczę za wynik i pewnie zostaną mi zakwasy. Nie takie jednak, mam nadzieję, jak zgaga której nabawiłam się czytając „Czerwony Mars”.

(po czasie stwierdzam, że sposób w jaki ten tekst stacza się z poziomu poważnej rozmowy do obrzucania swojego podmiotu inwektywami dość dobrze oddaje popadnie w szaleństwo jakie towarzyszy lekturze)

 

Kim Stanley Robinson opublikował pierwszy tom swojej Trylogii Marsjańskiej w roku 1992 i zgarnął za nią nagrody Locusa i BSFA. Kolejne tomy cyklu dostały jeszcze Hugo i Nebulę. Przed otrzymaniem przez „Czerwonego Marsa” Hugo chronił nas zresztą wyłącznie drobny fakt, że w tym samym roku nominowany był także „Ogień nad otchłanią” (remis z „Doomsday Book”). Sam fakt jednak ze te dwie powieści – czy może raczej, wspaniała powieść Vernona Vinge’a (właściwie jak nie czytaliście to rzućcie w cholerę te moje wypociny i czytajcie „Ogień nad otchłanią”) oraz szkolny referat Robinsona - znalazły się na tej samej liście jest obrazą dla rozumu i godności człowieka.

(przyznajcie, długo wytrzymałam zanim zaczęły się inwektywy)

Oczywiście mówimy tu o nagrodach, którym daleko od wyznaczania jakichś czysto krytycznoliterackich standardów niemniej są one jakimś tam rankingiem popularności oraz, co myślę jest znacznie ważniejsze, są pewnym wyznacznikiem dla czytelników, których gros mało się interesuje nawet tym jak te nagrody są przyznawane, wie tylko ze są ważne i jest to jakiś tam rodzaj znaczka jakości. To nie jest tak, że żadna dobra książka nigdy Hugo nie dostała (spoglądam z miłością na C.J. Cherryh – swoją drogą, jak ktoś jest zainteresowany jak to dokładnie się stało że space opera przestała być fantastycznym odpowiednikiem disco polo a stała pełnoprawnym SF, to Hugo 1982 „Downbelow Station” - po polsku jako „Ludzie z gwiazdy Pella” lub „Stacja Podspodzie” - oraz wspomniany już „Ogień nad otchłanią” są tymi punktami zwrotnymi), ale też nie jest to jakiś gwarant literackich rozkoszy. Spojrzymy chociażby na „Czerwonego Marsa”.

„Powieść” Robinsona powszechnie uznawana jest za dzieło wybitne, „najbardziej realistyczny opis terraformacji Marsa” i takie tam farmazony. Zacznijmy może od tego rzekomego realizmu. Nie idzie mi to teraz o rozprawianie się z warstwą faktograficzno-naukową omawianego dzieła, szczególne, że czytałam je w wersji polskiej (polskawej, o tym zaraz) i tam nawet w kwestiach na których – zakładam – autor-geolog się zna tłumaczka/redakcja nieco popłynęła. Skupmy się na tym jak autorzy tego stwierdzenia (a i pewnie sam Robinson, bo nic nie wskazuje by było sprzeczne z jego intencją) rozumieją realizm. Otóż rozumieją go jako przejmującą, pozbawioną najmniejszego polotu nudę rodem z referatu pisanego na biologię w klasie piątej poprzez przepisanie słowo w słowo paru haseł z tego czy owego słownika/albumu/encyklopedii.

Słyszeliście o takiej zasadzie jak „show don’t tell”? Chodzi o to, żeby pokazywać rzeczy zamiast o nich opowiadać w narracji. No, Kim Stanley Robinson nie słyszał.

Wydawało mi się, że większej obelgi niż „czytam to dla fabuły” (pozdrawiam twórców serii Expanse) nie mogę pod adresem żadnej książki rzucić a jednak da się. Otóż, proszę się skupić, oto ja, orędowniczka literatury spod znaku no plot just vibes, wychodzę na scenę i mówię książce, że nie ma w niej fabuły. I nie chodzi mi to jakiś prostacki ciąg wydarzeń, trójaktową strukturę, hurr durr, kto zabił, tylko o prosty fakt, że w tej książce nie ma żadnej opowieści. Żadnej. A może przede wszystkim – niczyjej.

Powiedzieć, że w „Czerwonym Marsie” są słabe postacie, to jest nic nie powiedzieć, to spuścić zasłonę milczenia na to, co się tu odjaniepawla. Otóż mamy tutaj parę kukieł zbudowanych na solidnych fundamentach obraźliwych stereotypów: Rosjanie są odporni na mrozy i przy -60 gołymi rękoma śruby odkręcają, Arabowie to „szlachetni dzikusi” (no i są oczywiście tańczący derwisze, serio), Francuz jest wiecznie napalony i rozwalony jak gnój po polu – nawet Amerykanie nie unikają zastania ofiarami tej obrzydliwiej wizji świata, bo brunet knuje, a blondyn jest kretynem, co przedstawia nam się chyba jako taka pozytywna cechę, że John to taki trochę everyman: głupi jak but i zadowolony z siebie (jest też fragment w którym John zostaje Jezusem, serio). Ach, jest jeszcze maksymalnie sfetyszyzowana Azjatka i trochę pieprzenia o kulturze Japonii na poziomie od którego gnije mózg. A to jeszcze nic, bo ta realistyczna wizja kolonizacji zawiera wiele innych realistycznych treści, wszystkie jak rodem z domowej encyklopedii i to takiej trochę z namiotu „Wszystko za 5zł” w Niechorzu. Plus bardzo luźno rozumiane koncepcje takie jak hermetyczność, ciśnienie, temperatura, odmrożenia, powieść... Co tu jest realistyczne? To że chłop od czasu do czasu przepisze swoimi słowami hasło z encyklopedii i po prostu wstawi to w narracje? Że napisze taki rozdział o psychologii, że jego jedyną zaletą jest to, że można go pokazywać znajomym psychologom i patrzeć jak im z kolei mózg gnije? Mój Boże, nie myślałam że dożyje dnia w którym to powiem, ale „Marsjanjin” nie tylko jest lepszym tekstem o Marsie, ale nawet jest lepszą powieścią, choć to tekst w którym bohater futruje bez mrugnięcia przemrożone pyry, a poetyce całego dzieła bliżej jest do przydługiego posta na reddicie niż jakiejkolwiek tradycyjnej formy literackiej. Na Boga, „Księżniczka Marsa” (która skądinąd jest zajebista) to jest bardziej realistyczna powieść o Marsie bo przynajmniej jest spójna w swojej wizji (łącznie z tym że ona mu znosi jajko, deal with it). I zawiera marsjańskich kosmo-rzymian dekady przed Romulanami (w kolejnych tomach).

A, i ta cała międzynarodowa misja leci sobie na Marsa nie znając ani jednego wspólnego języka, bo przecież to żaden problem mieć w wyprawie grupę, z którą nie można się w ogóle dogadać. REALIZM.

„Czerwony Mars” zawodzi na każdym polu. Postacie – żałosne (jedynie Nadia trochę przypomina człowieka, pomijając rosyjską odporność na odmrożenia), fabuły – brak.  Wizji – nie stwierdzono. Wygląda to tak, że tekturowe imitacje ludzi włóczą się po okolicy po to, żeby autor mógł ekscytować się kamieniami (i ostatecznie opisy kamulców to jest chyba najlepszy element tej, ha tfu, powieści) oraz, co gorsza, zaszczycać nas przemyśleniami (bohaterów? miejscami trudno th znaleźć dystans między autorem a wygłaszanymi poglądami) na temat obcych kultur lub jakichś zagadnień z zakresu psychologii czy innej rzeczy o której nie mają pojęcia. Ten rozdział o psychologii będzie mnie prześladował do końca życia. I jeśli myślicie, że on chociaż był w tym tekście w jakimś konkretnym celu, to nie.

Są tu zarysowane pewne problemy (a i z tych opisów kamieni lepszy pisarz zrobiłby coś ciekawego), jednak nigdy nie stają się prawdziwym tematem tej powieści. Wynikają jakoś przypadkiem i rozmywają się w zalewie innych, równie niedokończonych treści, polewanie od czasu do czasu jakimś zjawiskiem spod znaku imperatywu fabularnego. Ot w pewnym momencie bohaterowie stają się właściwie nieśmiertelni, bo tak wygodniej. Motywy, które dałoby się rozwinąć w coś poważniejszego, ale Robinson nawet nie próbuje to:

- konflikt między Zielonymi a Czerwonymi (zwolennikami i przeciwnikami terraformacji); sam ten wątek mógłby być głównym tematem tej powieści ale nie jest, żadna że stron nie jest przekonująca (autor ewidentnie nie wierzy, że to jest naprawdę jakiś problem) i mam wrażenie że znalazł się w książce wyłącznie po to, żeby nawiązać do wspomnianej już „Księżniczki Marsa” (nawiązań do wcześniejszych tekstów o Marsie jest tu sporo i zrobione są akurat sprawnie)

- życie w małej odizolowanej społeczności – o tym też mogłaby być ta powieść, ale nie jest, bo wątek ten sprowadza się do tego że Maja sypia z kim popadnie bo ma dwie szare komórki i potężną chcicę

- kolonizacja/imigracja (i cała właściwie kwestia kolonialna) – można by, ale po co, mamy tu tylko sygnały w mdłych argumentach Czerwonych i pozbawiony polotu wątek rewolucji, co to właściwie nie wiadomo kto ją rozpętał i po co.

- zły kapitalis – mało oryginalnie ale zupełnie do zrobienia

- eksperymenty społeczne i ich konsekwencje (w „Czerwonym Marsie sprowadza się to do gromadki potomstwa fetyszyzowanej Azjatki)

- Herezje i sekty zrodzone z nieludzkiego otoczenia – mamy jedna scenę wpieprzania ziemi do kwiatów przez kosmo-hipisów w seks-kulcie

- bunt kolonii przeciw macierzy (rozumiany bardziej sensacyjne niż w szerszym kontekście)

- napięcia społeczne spowodowane trudnymi warunkami, ucieczka z oficjalnych osad, walka o uniezależnienie się od Ziemi (bardziej partyzantka niż „oficjalny” bunt całej kolonii) – nic z tego nie wynika

- sensacyjny wątek pasażera na gapę – zasygnalizowany i olany, chłop jest tu tylko po to, żeby się w wygodnych momentach pojawiać i przeprowadzać bohaterów z punktu A do punktu B

- nieudane próby terraformowania które prowadzą do katastrofy klimatycznej. Tutaj czasem im coś nie wyjdzie więc próbują nowej rzeczy. (a serio, wyobraźcie sobie tę degenerującą się kolonię, która własnymi działaniami doprowadziła do katastrofy i teraz już nic im nie pomoże. Taki Shackelton spotyka „Ostatni Brzeg” z domieszką „Vatran Auraio” but kinda in space) (hmm... Czyżbym miała nano 2025?)

- trójkąt miłosny. Serio, nawet z tego dałoby się zrobić powieść. Może ona by mi się nie podobała, ale byłaby o czymś.

- rozwój typowo Marsjańskiej kultury i jej konflikt z ziemianami – sprowadza się to hyba wyłącznie do kompletnie bezsensownych 37 pozaczasowych minut różnicy między dobą ziemską a marsjańską, które są wprowadzone po nic i nie mają sensu – a mimo wszystko to wciąż jest właściwie jedyna próba stworzenia jakiegoś, no nie wiem, unikalnego klimatu, czy coś. Pod koniec jest też jakieś mamrotanie o tym, że najstarsi mieszkańcy Marsa mają inne, bardziej utopijne podejście do świata, ale też nie jest to dobrze zarysowane ani nic z tego nie wynika.  

Wszystkie te motywy są tu jakoś zasygnalizowane, czasem mają szansę nieco się rozwinąć, ale żaden nie staje się tematem tego tekstu, żaden nie jest rozbudowany, mam wrażenie, że autorowi przyszło do głowy, że można by o takim czymś napisać, po czym ograniczył się do wstawienia w tekst ogólnej notatki do późniejszego rozwinięcia. W efekcie zamiast tego wszystkiego (albo chociaż jednej z tych rzeczy) dostajemy bohaterów którzy jeżdżą po pustkowiu i mają obraźliwe przemyślenia o różnych kulturach a serwowane to jest w formie – właściwie – nie powieści ale streszczenia, jakichś notatek. Nazbyt szczegółowego planu (słabej) powieści, gdzie zamiast szeregu rozmów w wyniku których bohater coś osiąga dostajemy „Frank wykonał kilka telefonów i sprawę udało się rozwiązać”.

 

„Czerwony Mars” nie broni się na żadnym poziomie. To nie jest tak, że jakiś aspekt kuleje ale nadrabia to inny. Tu nic nie działa. 2/10

 

PS tłumaczeniowe: czytałam „Czerwonego Marsa” w najnowszym wydaniu (Vesper). U tego wydawcy piękna okładka to standard, ale tutaj jest rewelacyjnie nawet jak na nich. Były momenty, kiedy ta ilustracja jako jedyna trzymała mnie przy życiu. Z tłumaczeniami w Vesper że bywa różnie. Są świetne (Lovecraft, Silverberg) ale są i takie sobie. A tu jest jeszcze gorzej, ponieważ kupiono prawa do starego tłumaczenia (Ewy Wojtczak z roku 1998) a ono nie jest dobre. Więcej – ociera się o humor z zeszytów. „klucze allena” (allen keys) zamiast imbusów, „szwajcarski nóż wojskowy” (swiss army knife) zamiast szwajcarskiego scyzoryka. Jest też Środkowy Wschód, ponieważ tłumaczka i/lub redakcja nie mieli zamiaru myśleć ani przez 5 sekund przy pracy nad tą książką i ja się naprawdę im w gruncie rzeczy nie dziwię. Redakcji merytorycznej pod względem geologii też tu raczej nie było.


PS blurbowe: z tyłu okładki możemy przeczytać, że „Czerwony Mars” to:

- jedna z najważniejszych powieści w historii gatunku science fiction – jak?  Mnie nie pytajcie. Nie wiem. Nie widzę (na szczęście) żadnego wpływu tego tekstu na sf. Nie neguje tego stwierdzenia, jeśli ktoś jest w stajnie pokazać mi co jest tak ważnego w tej powieści (porównując na przykład do wpływu „Stacji Podspodzie” na postrzeganie space opery) to proszę, bo jestem szczerze zaciekawiona.


- znakomicie skonstruowana UAHAHAHHAHAHHAHAAHHAHAHAHAHAHAHAHSHA

 

To nawet nie jest tak, że on jest jakoś wyjątkowo źle skonstruowany (jak na przykład „Mexican Gothic”), on nawet nie dociera do poziomu w którym można mówić o jakiejkolwiek konstrukcji. Tu rzeczy się dzieją (i jest to bardzo hojne określenie) monotonnie i bez żadnego znaczenia dla całości. Tu nawet nie ma czego konstruować.

- pod względem rozmachu zapierająca dech w piersi. Jakiego rozmachu? Poziom jakiejkolwiek wizji w tym tekście oscyluje gdzieś w okolicach minus czterdziestu. Nawet będąc wyjątkowo uprzejmym dla pisaniny Robinsona można co najwyżej powiedzieć, że jest to książka o przyziemnych (nomen omen) problemach małych ludzi, którzy szamoczą się z nie do końca określoną sytuacją w nie do końca określony sposób. Tu nic nie ma szansy wybrzmieć na tyle wyraźnie, żeby w ogóle było co z tym rozmachem opisywać. Ta nudna przyziemność, którą Robinson i jego fani rozumieją jako realizm nie ma nic wspólnego z rozmachem, niezależnie od tego czy się komuś podoba czy nie.

Co to jest za rozmach, to że chłop opisał wiele dekad funkcjonowania tej kolonii? Tak je zajebiście z rozmachem opisał, że jakby wyciąć opisy kamulców (a one są i tam najlepszym, co w tej książce jest) to pewnie by 200 stron z tych 914 zostało. A jakby z tego zostawić fragmenty, gdzie mamy normalną narrację a nie streszczenie, to nie wiem czy uzbierałoby się 100. (tak, wyciągam te liczby z dupy, dość już czasu zmarnowałam na te brednie, ale ebook śmiga po wiadomych stronach, jak ktoś ma czas może mnie zweryfikować).

 

Ps o tym, co się tu odzenkomartyniukowiło: w tej książce są kompletnie zbędne mapki i grafy, które mają chyba podkreślać rzekomo naukowy charakter tych wypocin. Najwięcej jest ich, o ironio, w tym rozdziale psychologicznym. Mózg gnije.

 

Ps podsmowujące: Co do zasady wychodzę z założenia, że recenzje/opinie w internecie to jedno i dobry punkt wyjścia do dyskusji, ale tak naprawdę najlepiej samemu się przekonać, o co chodzi. Ale nie po raz pierwszy zła literatura zweryfikowała moje naiwne przekonania. Nie czytajcie tego, nie traćcie na to czasu. Jak chcecie realistycznych książek, to sobie poczytajcie Cherryh.

Czytaj dalej »

niedziela, 4 lutego 2024

[Rachunek za] Styczeń 2024

Nowy rok, nowe rozczarowania. 

Nie no, poważnie mówiąc nie było tak źle. Były za to równe zaskoczenia. Przede wszystkim to jak dużo w tym miesiącu obejrzałam, szczególnie kiedy porównać to do niespecjalnie pozytywnych osiągnięć czytelniczych. Zazwyczaj styczeń to ten Leosia gdzie pożeram najwięcej książek w ciągu roku a tutaj wypadło mizernie. 

Obejrzałam za to filmy, seriale, kreskówki, seriale dokumentalne... Jakiś szał mnie opętał, nie ukrywajmy - częściowo w związku z tym że znowu staram się podrzucać trochę ciężarów, a bez czegoś co odciągnie moja uwagę od tam nudnej czynności nie miałoby sensu nawet próbować. 


Książki 

Światłość w sierpniu 9/10

Moje pierwsze spotkanie z Faulknerem, wszystko w ramach odkrytych w ostatnich latach brakach w klasycznej literaturze amerykańskiej. Wydaje mi się to o tyle dziwne, że przecież popkultura przesiąknięta jest wszystkim made in USA a jakimś cudem ominęła mnie ta bardziej wartościowa cześć. 

Byli już Steinback (przed tą całą akcją, coś jeszcze przeczytam, ale raczej w oryginale), Melville (wspaniały), był Hemingway (bardziej interesujący stylistycznie niż fabularnie, ale jeszcze wrócę do niego), przyszła pora na Faulknera, szczególnie że polski rynek wydawniczy jakoś sobie o nim przypomniał ostatnio i wychodzą nowe tłumaczenia. Skusił mnie oczywiście Płaza, ale jakoś tak wyszło, że pierwsza wjechała "Światłość w sierpniu" w tłumaczeniu Piotra Tarczyńskiego. To tłumacz dotąd mi nieznany, ale coś czuję że się zaprzyjaźnimy, bo ten polski Faulkner jest wspaniały. Kontrowersyjne decyzje edytorskie początkowo mną wstrzasnęły, ale jakimś sposobem to działa, płynie się przez te prozę. W tym kontekście bardzo ciekawi mnie jaki jest Faulkner Płazy. Wjeżdża na klub czytelniczy PIWu już za dwa tygodnie więc biegnę czytać. 

Sama "Światłość..." za to... Nie wiem. Generalnie nie lubię modernizmu. Nie tak że mam coś o niego jakieś konkretne zarzuty, bo prostu jakoś nie możemy się dogadać. Faulkner więc mnie skonfundował, bo to niby coś, czego nie lubię, ale podobało się. I co zrobię, nic nie zrobię. Czy mnie ten tekst zachwycił? Bardziej pewnie językowo niż teściowo, ale to też nie tak, że to tylko ładna buzia. Lektura pozostawiła mnie z poczuciem, że powinnam przeczytać więcej, żeby sobie wyrobić zdanie. Czego i wam życzę. 


Invictus. Igrając z wrogiem 7/10

To tak w ramach mojej aktualnej fascynacji rugby. Spodziewałam się książki bardziej o rugby właśnie, podczas gdy jest to książka o Mandeli. Nie czyni jej to zaraz złą, dowiedziałam się sporo i chciałabym dowiedzieć się więcej. Mniej może o samym Mandeli, ale więcej o RPA i jej historii. 


Czerwony Mars (kurwa jaka chujnia)/10 

Na tym u płynęła mi połowa miesiąca i wciąż nie skończyłam, ale skończę, bo chce z czystym sumieniem pisać wszędzie głośno i wyraźnie jaka ta książka jest słaba po absolutnie każdym względem. Tam jak zwykle uważam że każdy powinien sam wyrabiać sobie opinie tak tę śmierdząca kupę gówna radzę omijać. 


Filmy:

Renfield 8/10

Czy może być coś lepszego niż Nicolas Cage jako Drakula? Wspaniały to był film, dał mi wiele radości i szkoda właściwie, że to pełny metraż a nie jakiś serial proceduralny, bo jest tu bardzo duży potencjał. 

To co "Renfield" robi dobrze to natychmiastowe pozbycie się jakichkolwiek pretensji do powagi czy realizmu. Rządzi się logiką kreskówki, w tym aspekcie blisko mu do South Parku. Całość jest dobrze zagrana a Nicolas jest po prostu doskonały. 

Czy to wybitne dzieło, które zmieni wasze życie? Nie, ale to przyjemna komedia do obejrzenia ze znajomymi. 


Gangubai Kathiawadi 9,5/10

Najlepszy film zeszłego roku. Obejrzany raz jeszcze, bo chciałam go komuś pokazać. Nic nie traci przy kolejnym oglądaniu. A może nawet zyskuje. Przepiękny, Alia Bhatt to chyba moja nowa ulubiona bolywoodzka aktorka. 


Invictus 5/10

Ależ to było słabe. Zainspirowana lekturą (oraz nowo odkrytą miłością do rugby) postanowiłam w końcu obejrzeć film Eastwooda. I to chyba jego najsłabsze dzieło. W gruncie rzeczy pochwalić tu można chyba tylko casting, szczególnie jeśli chodzi o ochroniarzy Mandeli, tam rzecz zadziałała. Przede wszystkim jednak scenariusz jest tu słaby jak barszcz, chaotyczny, bez napięcia, pomija bardzo fajne fragmenty książki (a więc zakładam - prawdziwej historii, nawet jeśli odrobinę podkolorowanej) - chociażby nauka hymnu, która w książce jest sukcesem a tu popisem fochów; właściwie zupełnie pomija rugby, dostajemy różne wyrwane z kontekstu sceny z życia Mandeli, z których żadna nie ma w sobie nic interesującego a końcowy mecz przedstawiony jest żałośnie. Jestem naprawdę zaskoczona nie tylko dlatego, że generalnie lubię Eastwooda, ale przede wszystkim dlatego, że to powinien być film sportowy a spartolenie filmu o sporcie jest naprawdę sztuką. A już szczególnie rugby, które jest tak dynamiczne. I nie mówię tu, żeby wyciąć Mandelę, wręcz przeciwnie, ale można było o zjednoczeniu RPA opowiedzieć znacznie ciekawiej, dynamiczniej i właśnie przez pryzmat sportu, który - sama ta historia tego dowodzi - może mieć potężne oddziaływanie społeczne. 

To jest historia o zmianie nastawienia. Nastawienia Czarnych do sportu Białych, ale też tych żyjących obok siebie, ale tak różnych ludzi do siebie nawzajem. I ta zmiana pokazana nam jest w formie jakichś przerywników, gdzie postacie, których nie znamy i o których nic nie wiemy nagle w połowie meczu zaczynają klaskać. Niektóre z nich są nieco lepsze (scena, w której chłopiec dostaje koszulkę Boksów i odmawia jej przyjęcia), ale generalnie padają płasko na ryjek. Tak samo scena, w której reprezentacja idzie uczyć dzieci grać w rugby... nie zawiera wyjaśnienia zasad, a mam wrażenie, że żenujące przedstawienie meczu na koniec wynika z obawy, że widz i tak nie zrozumie o co chodzi. Dostajemy więc jakiś montaż, z którego niewiele wynika, a myślę, że to powinna być emocjonalna scena. Generalnie ta zmiana nastawienia społeczeństwa do nadchodzących mistrzostw, do rugby, do afrykanerów - ona jest nam przedstawiana w formie oderwanych od siebie scen, gdzie w ogóle nie czuć upływu czasu i w których uczestniczą postacie, których nie znamy i które nic nas nie obchodzą. 

Jak boga kocham to jest chyb jedyny film okołosportowy jaki widziałam, który tak bardzo mi się nie podobał. I nie, nie ma znaczenia, że to niby jest bardziej biografia Mandeli, bo jako film biograficzny też się nie sprawdza, bo my się niczego nie dowiadujemy o Mandeli. A sceny z córką to chyba nie da się specjalnie zrozumieć, jak się nie wie kto, co, dlaczego i jak. 

Nie polecam. 


Chłopiec i czapla 9,5/10

Nagroda dla najlepszego filmu 2025 już chyba przyznana. Czwarty (bodaj) ostatni film Miyazakiego dowozi, oj jak dowozi. Jeśli Miyazaki zamierzał robić te swoje "ostatnie" filmy, póki nie stworzy dzieła doskonałego, to "Chłopiec i Czapla" faktycznie będą ostatnim jego dziełem. Mam wrażenie, że tym razem reżysera nie powstrzymywało już nic, żadna potrzeba dostosowywania się do odbiorcy, do jakichś konwencjonalnych zasad logiki czy scenopisarstwa. Ta historia płynie swoim rytmem, onirycznym korytem baśniowej logiki. Jest mrocznie, jest strasznie, jest miejscami komicznie - i jest to taki nerwowy śmiech przez łzy. Są słodkie stworki, jest przemoc, jest latanie, ogień, wojna, ptaki wszelkich kształtów, jest zdarzenie dorastającego chłopca ze światem - i jest rozliczenie się starego człowieka ze wszystkim co zbudował i co popadnie w ruinę po jego śmierci. Jest w tym filmie niepewność i gorycz, niepokój, nadzieja zderza się z nieuniknionym, dobre intencje wypacza ponura logika rzeczywistości. 

To nie jest banalna historyjka z trzyaktową strukturą (zresztą obcą japońskiej kulturze), fabułą i wyłożonym na talerzu przesłaniem. To jest historia prawdziwa jak życie, płynie jak rzeka, rozmywa się na krawędziach - tak jak płynna, rozedrgana, rozmywa miejscami staje się animacja. Początkowa scena, w której Mahito biegnie przez zbombardowane płonące miasto to prawdopodobnie najlepsze, co w życiu widziałam. Poza tym mamy wręcz orgazmiczną dbałość o detale, o takie drobne szczególiki, jakimi nigdy animatorzy się nie przejmują. Każde otwarcie i zamknięcie drzwi to tutaj rytuał, powolny, pełen drobnych kroczków i zbytecznych gestów. Żadna stopa tak po prostu nie dotyka podłogi, za każdym razem widzimy, jak przenoszony jest na nią ciężar ciała. 

A do tego ta muzyka. Tak, to znowu jest Hisaishi, ale jak inny od tego, do czego nas przyzwyczaił. Tak poważny, mroczny, niepokojący nie był chyba nigdy. Jest minimalistycznie a jednocześnie tak przejmująco. Zresztą sami posłuchajcie: 




Maryla. Tak kochałam 7/10

Film dokumentalny o Maryli Rodowicz. Obejrzałam, bo liczyłam, że pojawi się w nim Daniel Olbrychski i się nie zawiodłam. Jeśli nie macie pojęcia jakim pociesznym narcyzem jest Daniel, to się dowiedzcie, bo każda wypowiedź tego chłopa dostarcza mi wiele radości. Sam dokument jest całkiem sprawnie zrobiony, przedstawia życie Maryli w formie jej wypowiedzi oraz wywiadów z różnymi osobami, które spotkała na swojej drodze - a chyba nie ma osoby, która się nie zgodzi z tym, że talent talentem, ale Rodowicz miała niesamowite szczęście do współpracy z wybitnymi muzykami i poetami. Osobiście wolałabym, żeby w filmie było więcej muzyki, ale myślę, że nie pozwoliły na to ograniczenia metrażowe.  


Seriale:

Mask Girl 8/10

Obejrzałam drugi raz, bo pokazywałam komuś. Za drugim razem traci wyraźnie. Nie dlatego, ze zaczyna dostrzegać się niedociągnięcia, ale po prostu cała ta niewiarygodna narracja nie działa, kiedy się wie, że jest niewiarygodna, podobnie zwroty akcji. Generalnie wciąż bardzo polecam ten serial, ale nie jest to materiał na wielokrotne seanse. 


Tulsa King 10/10

Wow. To dla tego serialu zaczęłam płacić za skyshowtime i tak płaciłam chyba że dwa lata bez obejrzenia tam jednej rzeczy, aż w końcu nadszedł ten czas. I wiecie co? Nie żałuję że wyrzuciłam tyle pieniędzy na usługę z której nie korzystałam bo "Tulsa King" jest wspaniały.

Jak być może wiadomo, żywię głębokie przekonanie że Stallone to najbardziej niedoceniany człowiek w Hollywoodzie. I jak Boga kocham twórcy Tulsa King chyba podzielają moje przekonanie. Przede wszystkim każdy kto wie trochę o możliwościach Slya od razu zauważy, że ten serial, ta rola, zostały napisane pod niego. Od początku do końca, tak by wykorzystać jego możliwości. Stallone doskonale sprawdza się w komediach, więc humoru tu jest co nie miara. Jest też doskonały dramatach, mamy więc dramaty. Nie może się też obyć bez monologu, bo Stallone jest mistrzem monologu (world ain't unicorns and sunshine). Reszta obsady nie zostaje w tyle. Czy to młody szofer, czy właściciel baru dla kowbojów czy ekipa handlująca ziołem, przyjaciele, wrogowie, statyści - wszyscy dają radę. Na szczególną uwagę zasługuje aktorka grająca córkę głównego bohatera, która może nie jest do niego podobna ale *gra* podobną.

A o czym w ogóle mowa? Dwight Manfredi, gangster starego typu odsiedział 25 lat za morderstwo (ogółem wziął na siebie grzechy Rodziny). Kiedy jednak wychodzi z pierdla, zamiast wdzięcznego tłumu czeka go... wygnanie. W Nowym Yorku nie ma dla niego miejsca, ale proszę, oto Tulsa w Oklahomie, pojedziesz tam, rozkręcisz mafijny biznes, praktycznie będziesz na swoim, tylko nam płać mały haracz i będzie git. Dwight nie jest zadowolony, ale co ma zrobić, jedzie i rozkręca. Zderzenie oldskulowego mafioza z nowoczesnym życiem na prowincji jest źródłem masy przezabawnych sytuacji (Stallone błyszczy), przeszłość i skutki długiej odsiadki oraz pewnych decyzji prowadzą do dramatycznych sytuacji (Stallone błyszczy). Kiedy trzeba zawalczyć o swoje Stallone... no wiecie.

Ten serial jest wspaniały. Dopracowany w każdym szczególe, świetnie zagrany, pomyślany, napisany, zrealizowany. Zarwałam nockę, żeby obejrzeć go (prawie, jednak odpadłam na ostatnie 2 odcinki) za jednym zamachem, bo nie sposób się od niego oderwać. 

Prawdopodobnie najlepszy serial jaki zobaczę w tym roku. 


Forst 3/10

Obejrzałam pierwszy odcinek, bo chciałyśmy zobaczyć cameo Remigiusza Mroza. Nie było łatwo, serial test tragiczny, a widziałam w recenzjach, że również w porównaniu do książek wypada słabo. Najjaśniejszym punktem jest tam właściwie Szyc - a nie lubię Szyca - poza tym mamy koszmarne dialogi, drewniane aktorstwo, dziwaczny scenariusz oraz przede wszystkim nieustanną mgłę - zarówno na zewnątrz, jak i w pomieszczeniach tak że zwyczajnie oczy bolą od patrzenia na to, a sensu specjalnego w tej decyzji nie widzę. Tak naprawdę Remigiusz Mróz grający trupa był najlepszy. 


Tajemnice Polskich Morderstw 8/10

Sprawnie zrealizowany serial dokumentalny o - jak sam tytuł mówi - polskich morderstwach. Autorzy fajnie wybrali sprawy oraz osoby, które o nich opowiadają, generalnie solidna rzecz, polecam.  


Pamiętnik gwałciciela 8/10

Kolejny polski serial true crime, tym razem o gwałcicielu, który grasował we Wrocławiu. Tytuł bierze się z tego, że nasz sprawca prowadził dokładne zapiski na temat swoich zbrodni łącznie z rysuneczkami patyczaków przedstawiającymi pozycje w jakich gwałcił swoje ofiary. Sprawnie zrobiony dokument, polecam. 


Escaping Twin Flames 8/10

Kolejny serial dokumentalny, ale tym razem o bardzo dziwacznej sekcie. Wszystko oparte jest na jakimś newage'owym pieprzeniu o bratnich duszach (bliźniaczych płomieniach), a tak naprawdę chodzi o wyciągnie ze zdesperowanych debili kasy na kursy bycia szczęśliwym. I już na tym etapie to brzmi paskudnie, ale to wcale nie jest koniec, bo gdyby to było zwykłe oszustwo to można by się rozejść do domów bez kręcenia seriali dokumentalnych. O nie, tutaj jest znacznie grubiej. Ohydnie. Polecam. 


Bad Surgeon (O CIE PANIE)/10

Lubię true crime i różne medyczne historie, więc ten serial wpasował mi się w gusta idealnie. Wyobraźcie sobie genialnego chirurga, chirurga gwiazd i chirurga-gwiazdę, włoskiego geniusza, który równie dobry co w rewolucjonizowaniu medycyny jest w podrywaniu. Tylko co, jeśli chłop jest oszustem? A nawet gorzej - gdyby był po prostu oszustem, to podobnie jak w przypadku Twin Flames konsekwencje jego działań nie byłyby tak tragiczne. 

Przerażająca historia o mocno zaburzonym i bardzo niebezpiecznym człowieku. Bardzo polecam. 


American Nightmare 7/10

Kolejny serial true crime (ja jego oglądam jak podnoszę ciężary, dlatego tyle tego) Denise zostąła porwana w okolicznościach tak dziwacznych, że nikt jej nie wierzy i sama staje się oskarżoną. Faktycznie dość przerażająca perspektywa.  


Hazbin Hotel (Hide your pain Harold)/10

Nowe dziecko Vivienne Medrano, tej o Helluva Boss. Mam bardzo mieszane odczucia. Przede wszystkim jest tu stanowczo, stanowczo za dużo piosenek, szczególnie, że wszystkie są praktycznie na jedno kopyto. W dodatku cały scenariusz, mimo dorosłych treści, pisany jest bardzo kreskówkowo. Wszystko mamy podane na tacy i to w dodatku błyskawiczni, żaden problem nie ma czasu zaistnieć i się rozwinąć, wybrzmieć - natychmiast dostajemy jego rozwiązanie. Ta fabuła to bardziej taka była na pełen (22 odc.) sezon, a nie 8 króciutkich odcineczków w dodatku w połowie zmarnowanych na śpiewanie. W dodatku humor jest mocno oparty na tym, że postacie okazują się żałosne a już pomijając że mnie to nie bawi do przede wszystkim jest to na jedno kopyto. Są tu fajne elementy i jest potencjał, ale generalnie raczej się zawiodłam. 


Six Nations (5+2)/10

Jeszcze mi zostało parę odcinków, ale mówiąc w skrócie jest to serial dokumentalny o Turnieju Sześciu Narodów, opowiedziany z perspektywy wybranych zawodników i członków sztabów każdej z biorących udział reprezentacji. Miejscami śmieszny, nieco zbyt po amerykańsku dramatyczny, ale ogółem do obejrzenia. Bohaterowie wybrani dość różnorodnie. 



Gry

Hollow Knight 6/10

Jednak mnie wkurza ten klimat, to powolne tempo... Jest też coś w sterowaniu, co nie współgra z moimi przyzwyczajeniami, nie umiem nawet określić, co, ale walczę z tym i to też mnie nie bawi. 


Dead Cells 8,5/10

Wróciłam, bo co miałam nie wracać. Wmawiam sobie, że jak gram w to, to nie gram w Hadesa. Nie żeby to cokolwiek zmieniało. Niemniej dobrze się w to nawala, w końcu miałam czas przejść grę po raz pierwszy i sobie teraz pykam na hardzie. Dobra gra to jest. 



Plany 

Plany mam takie, żeby teraz na szybko obalić "Flagi pokrył kurz" Faulknera, ponieważ 13 lutego jest spotkanie PIWowskiego klubu czytelniczego i chcę na niego iść, potem dokończę "Czerwonego Marsa", potem łyknę "Bufo Blombergi" a potem, jak bóg da, jakąś porządną fantastykę, żeby się jakoś odtruć od tego Robinsona, ale wciąż nie wiem, co to będzie. I może jakieś horrory wlecą. 
Poza tym trwa Turniej Sześciu Narodów oraz zaczyna się sezon kolarski, więc będę zajmowała się sportem a co za tym idzie - może wreszcie skończę coś z rozgrzebanych robótek na drutach. 
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia