Zaczęliście kiedyś czytać ponownie dwudziestodwutomową serię... przypadkiem? Pewnie nie, bo nie jesteście mną. Tak, nandiin-ji, zapraszam do rachunku za luty 2025.
Książki
Wojna Patusiarnia/10
Ile ja mam problemów z tą książką to głowa mała i one wcale nie ograniczają się do tej książki treści, ale może od niej zacznijmy.
Dostajemy chaotyczny, być może dosłownie gorączkowy opis perypetii rannego w pierwszej wojnie światowej żołnierza, który dochodzi do siebie (lub odchodzi od zmysłów) w szpitalu gdzieś za linią frontu. Jest to właściwie książka pornograficzna i to z gatunku takich maksymalnie wulgarnych i obrzydliwych. W odbrązowaniu wojennej rzeczywistości posuwa się do obrzucania wszystkiego gównem. Co samo w sobie mi nie przeszkadza i nie mogę powiedzieć, że nie zgadzam się z tezą autora, że wojna to gówniana sprawa, ale... ale chyba właśnie o to chodzi: forma pasuje do treści, zasada decorum zachowana w pełni i... i właśnie dlatego nie ma tu dla mnie nic interesującego. Lubię kontrast. Nawet niech będzie skandal. Ale tu jest po prostu wulgarnie i brzydko o tym, że na wojnie jest wulgarnie i brzydko. Powstaje pytanie: po co? Uważam, że nie powiedziano tu ani nic mądrego ani w żaden odkrywczy sposób.
natomiast
Chociaż książka mi się nie podobała, raczej nie będzie to końcówka mojej znajomości z Celinem, ponieważ "Wojna" to odnaleziony po latach zaginiony rękopis i bardzo, ale to bardzo widać, że jest to pierwszy szkic tekstu, bez początku, choć być może z zakończeniem. Do stopnia, w którym bohaterom zmieniają się imiona, mówimy o takim poziomie ukończenia tekstu.
Po drugie redakcja (francuska) powinna spojrzeć sobie w oczy i zastanowić się nad etyczną stroną swoich działań. Jedną rzeczą jest publikowanie niedokończonego tekstu autora, który zmarł kilkadziesiąt lat temu, ale już zupełnie inną dowolne wprowadzanie poprawek, bo uważa się, że "autor ewidentnie omyłkowo to przekreślił" albo poprawianie czasów gramatycznych, kiedy dwie strony później pisze się o tym, że proza autora charakteryzuje się mieszaniem czasów gramatycznych...
Styl to kolejna rzecz, powiedzmy, problematyczna. Czytałam to w przekładzie polskim, francuskiego nie znam, biogram autora mówi mi jednak, że największym jego osiągnięciem było mieszanie rejestrów, używanie argotu (tutaj jest językoznawcze zamieszanie terminologiczne, bo tego określenia się za bardzo w Polsce nie używa, bardziej mówi się o slangu czy idiolekcie, aczkolwiek to nie do końca jest to samo... tak czy owak chodzi o mowę skrajnie potoczną)... i ja tego w przekładzie polskim nie widze. To znaczy widzę słówka z gwary więziennej i takie tam, ale one jakoś się nie wybijają, nie robią wrażenia w polszczyźnie i zastanawiam się na ile tłumaczka w ogóle mogła coś zrobić, a na ile w polszczyźnie nie funkcjonują po prostu tak skrajnie oddzielne rejestry jak w języku francuskim i tego po prostu nie da się oddać (lub być można należałoby oddać to bardziej składniowo a mniej leksykalnie...? natomiast tu już mi teoria wjeżdża trochę za mocno).
No co mam powiedzieć? Nie podobało mi się. W podobnej tematyce i z podobnym podejściem mamy znacznie lepsze książki - jest "Na Zachodzie bez zmian", są opowiadania Borowskiego. Lubię tematykę pierwszej wojny światowej, nie potrzebuję opowieści o heroizmie, żeby taka opowieść mi się podobała, ale może faktycznie właśnie dlatego nie potrzebuję, żeby mi ktoś tak naturalistycznie opowiadał o tym, że wojna jest zła, bo ja to wiem. Potrzebuję czegoś więcej, żeby mnie ta opowieść zainteresowała.
Czerwona kraina 8/10
Krążąc po bibliotece w poszukiwaniu czegokolwiek do czytania - musiałam się z nią przeprosić po tym, jak Legimi się zesrało - i trochę popadając w desperację, bo na boga, nic tam nie ma, poszłam po ratunek do autora, któremu można zawsze zaufać. I Abercrombie, jak zawsze, dowiózł. Uniwersum to samo, nawet pewnych bohaterów spotykamy ponownie (Cosca! <3 ), ale znajdujemy się na pograniczu. Płoszka Południe wraca z miasteczka, gdzie była sprzedać swoje zboże tylko po to, żeby zastać gospodarstwo spalone, parobka zamordowanego, a dwójkę młodszego rodzeństwa - porwaną. Zabiera więc swojego tchórzliwego ojczyma, parę wołów i sporą dawkę wkurwienia na poszukiwania, które zawiodą ją daleko, daleko od domu.
Dostajemy to co zawsze u tego autora - doskonałą mieszaninę brudnej powagi i absurdalnego humoru, świetne postacie (Cosca tu jest, czego chcieć więcej?), dobrą intrygę. Abercrombie już parę książek temu zyskał moje pełne zaufanie, sięgam po niego, kiedy chcę czegoś co będzie się dobrze i szybko czytać, solidnie zmontowanego.
Żal tylko, że poza pierwszą trylogią tłumacz jest inny i chociaż nie jest jakoś bardzo zły, to brakuje mi tych wszystkich cymbałów i głąbów...
Kusi mnie zabranie się za kolejną książkę tego autora, ale chyba zwycięży rozsądek - co zrobię, jak mi sę Abercrombie skończy? Myślę, że następny pojedzie ze mną na urlop.
Ta część rachunku potrzebuje pewnego wstępu. Mianowicie jakoś w trakcie rozmowy o potencjalnym ponownym czytaniu Unii/Sojuszu przypomniałam sobie o dwóch opowiadaniach Cherryh do uniwersum Przybysza, które to opowiadania kupiłam dawno temu, a obecnie są chyba nie do dostania (Cherryh sprzedawała je tylko w swoim sklepie, a ten zawiesił działalność) no i pomyślałam sobie, że przeczytam je sobie, bo dawno ich nie czytałam, a przecież dwa opowiadania nie spowodują żadnych poważnych konsekwencji, prawda... Witam w re-readzie Foreignera I guess.
Invitations
Oba opowiadania to właściwie fanfiki, szczególnie to - mam na myśli, że nie funkcjonują samodzielnie ani pod względem świata przedstawionego ani fabuły. "Invitations" opowiada nam pierwszy dzień w pracy Brena Camerona, bardzo zielonego, bardzo zagubionego, bardzo nieistotnego urzędnika w wielkiej machinie Buja-vidu. Jeśli nie jest się wkręconym w temat, to nie ma sensu go czytać, ani pewnie wiele nie zrozumiecie ani tak naprawdę nie będzie tu dla was niczego specjalnie interesującego, ale jako smaczek dla fanów serii jest bardzo sympatyczne.
Deliberations
To opowiadanie, również stanowiące prequel do serii, jest już nieco innego rodzaju. To wciąż fanfik, czytanie którego bez dobrej znajomości przynajmniej pierwszego tomu nie ma sensu, niemniej dotyczy dużo istotniejszych wydarzeń, mianowicie toczy się w trakcie nocy poprzedzającej przejęcie władzy przez Tabiniego. Mamy wgląd do jego głowy, do głowy Ilisidi oraz przecudowny dialog między nimi, w którym, cóż, decydują się losy świata. Invitations to taki deserek, ale Deliberations to porządne danie obiadowe.
Oczywiście okazało się, że jednak jestem jak narkoman na głodzie i ta odrobina towaru zapewniona przez opowiadania zdecydowanie mi nie wystarczy. Nie wiem, czy przeczytam cała serię ciągiem, bo chociaż z jednej strony kusi to z drugiej jednak jest wiele ksiązke, których jednak jeszcze nie czytałam, ale może po pierwszej trylogii... ewentualnie pierwszych dwóch trylogiach... zrobię sobie mała przerwę. Na pewno muszę zmieścić tam ksiązki na klub PIWu, więc jest jakaś nadzieja, że przez najbliższe pół roku będę czytała coś poza Cherryh.
Foreigner 9/10
Czytałam tę książkę już kilka razy (to trzeci a możliwe, że czwarty raz) i za każdym razem zaskakuje mnie ilość akcji. Bren przez dobre dwie trzecie książki nie wie, co się dzieje i nikt nie chce mu tego powiedzieć, a mimo pewnego doświadczenia w pracy nie bardzo umie ocenić intencje swojego otoczenia. Ciekawie było znowu spojrzeć na tego Brena-nowicjusza, pomniejszego urzędnika bez znaczenia i bez możliwości, traktowanego jak przydatny przedmiot, który może się jednak potłuc i nikt się tym specjalnie nie przejmie. No ale akcja! Tu są strzelaniny, pościgi, bombardowania, ranyboskie, chyba przez całą resztę tej serii nie ma tyle biegania i strzelania co tutaj.
Za każdym razem też zachwyca mnie scena, w której Bren w końcu rozumie, co się wydarzyło, jaka sytuacja sprowokowała całe to zamieszanie - ona mnie łapie za każdym kurna razem, jest przepiękna. Właśnie w tym momencie sobie pomyślałam, że by z tego można spokojnie film zrobić. (wyobrażacie sobie, jaki by był okropny? xD )
Invader 8/10
Tom drugi jest nieco słabszy, powolniejszy, więcej tu kręcenia się w kółko. To wszystko zrozumiałe, bo Cherryh musi nam dać bardzo, ale to bardzo dużo informacji na różne tematy, od polityki na Mospheirze przez życie prywatne Brena i historię aż po filozofię atevich i jej konsekwencje. Pod koniec znowu mamy strzelaniny i pościgi.
Gry
Ghostrunner
Wróciłam jako ta córka marnotrawna i powiem wam, że po pierwsze to nie jest gra do której chcecie wracać po paru latach, nie mając pojęcia o sterowaniu oraz że pamięć mięśniowa to przerażająca sprawa. Bo głowa nie pamiętała ale palce przypomniały sobie błyskawicznie.
Uwielbiam te grę. Ten klimat te muzykę, warstwę wizualną i przede wszystkim niesamowitą frajdę jaką daje bieganie po ścianach. Kocham cyberpunka.
Planszówki
Po dzielnicy
Na półce dla biednych w empiku było kilka gier/łamigłówek za 15zł sztuka i nie mogłam się powstrzymać, bo generalnie lubię łamigłówki, ale ceny mnie mocno zniechęcają do zakupu. Nie twierdzę, że są nielogiczne czy zbyt wysokie w odniesieniu do pracy potrzebnej do wytworzenia czegoś takiego, ale po prostu kosztują znacznie więcej niż jestem gotowa wydać na tego rodzaju hobby. Ale 15 zł? Jak najbardziej.
"Po dzielnicy" to geometryczna układanka, musimy na podanych planszach ułożyć trasę przejazdu taksówki tak był wykorzystać całe wolne miejsce, zebrać po drodze pasażerów i uwzględnić specjalne elementy (place budowy oraz tunele). Łamigłówki są podzielone na 3 poziomy trudności i jak dobra połowa jest banalnie prosta - i byłabym zła, gdybym zapłaciła więcej niż 15 zł - tak potem robi się nieco trudniej. Łamigłówka przeznaczona jest dla osób powyżej dziesiątego roku życia, więc nie wyciśnie wam z mózgu ostatnich soków, ale trzeba się chwilę zastanowić.
Przyjemna rzecz, myślę, że nawet w cenie "okładkowej" 49,99zł nadaje się na niezobowiązujący prezent.
Jedyne co, to że część tekturowych elementów była w moim egzemplarzu uszkodzona (ewidentnie sklejona w procesie produkcji i oderwana tak że z tektury zszedł papier z nadrukiem) - ponieważ dałam za to 15 zł i nie przeszkadza to w grze to nie będę robiła wielkiej afery, ale wydawca powinien pogonić drukarnie.
Puzzle
Daję im osobną sekcję, bo zastanawiam się, czy nie będzie tu o nich teraz trochę więcej, przynajmniej przez jakiś czas.
Zacznijmy od tego, że winię algorytmy youtube. Parę lat temu podesłały mi niejąką Karen Puzzles, taką trochę nerwową dziewczynę, co ma jobla na tle układanek. Laska mi silne wajby overlyattached girlfriend, tylko szaleje na tle puzzli. Ma ich zresztą naprawdę imponująca kolekcję i nie mówię wcale o ilości, ale o tym jak ciekawe i rzadkie układanki kolekcjonuje. Niemniej poprzednio udało mi się jakoś wyrwać ze szponów jej zaraźliwej fascynacji kartonem ciętym na małe kawałki. Rzecz w tym, że to było zanim moja siostra miała pewną puzzlową fazę i przy okazji odkryłam, że puzzle są... tanie. Z dzieciństwa pamiętałam je zawsze jako bardzo drogie, a teraz patrzę i masę da się dostać w cenie poniżej 30zł... Oczywiście nie ten jeden wzór, co mi się śni po nocach, ale tak działa każde hobby.
No więc kiedy tym razem youtube wyczuł krew i podesłał mi znowu filmiki Karen nie zdołałam się powstrzymać. Mam parę pudełek puzzli z dzieciństwa, ale jakoś nie kusiło mnie układanie po raz kolejny impresjonistycznego obrazu, którego poziom trudności zbliża się do kategorii "tortura" ani układanki w wilki w kształcie wilka z puzzlami w kształcie wilków - do której mam duży sentyment ponieważ taka byłam w wieku lat 14, czarnych t-shirtów w wilki, harleye i ciężarówki mam wciąż spory karton - więc poszłam szukać co innego świat ma mi to zaoferowania. Ostatecznie padło na "Upadek zbuntowanych aniołów" Bruegla:
Dzieje się, c'nie? Jakoś z miejsca poczułam, że to będą dobre puzzle i nie myliłam się. Właściwie wspominam tutaj o tych puzzlach głównie dlatego, że ten wzór okazał się tak wspaniały. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek jakaś układanka sprawiła mi tyle radości. Jest trudna, ale satysfakcjonująca, ciekawa w każdym momencie a do tego ma świetne kolory. No i Bruegel, co nie jest bez znaczenia, bo przecież producenci puzzli chyba za punkt honoru stawiają sobie, żeby większość wzorów była możliwe jak bardziej koszmarnie kiczowata. Nie neguję, że dzięki temu mogą powstawać układanki, które się świetnie układa, ale jednak mam litość dla swoich oczu. Zdecydowanie układam po szczegółach, nie po kształtach (układanie po kształtach totalnie zabija dla mnie zabawę, jest jakieś kompletnie mechaniczne), więc chciałabym, żeby również pod względem estetycznym cała zabawa dostarczała mi jakiejś przyjemności.
I to by było na tyle. Luty, jak zawsze, okazał się miesiącem krótkim, ale intensywnym (bo trwa też Turniej Sześciu Narodów). Przede mną literatura gwatemalska (na klub PIWu), trzeci tom Przybysza i targi książki (!)... no i MiToEdiTo (takie MiToPiPo tylko z redagowaniem zamiast pisania), które pewnie przeciągnie mi się do maja albo i sierpnia, biorąc pod uwagę objętość tekstu, za który się zabieram.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz