To głupi żart, to tam na górze. Kto wie. Może niektórzy już załapali o czym to będzie. Kto wie, może Herman Melville doceniłby ten dowcip. A może nie. Tak naprawdę, to co on by sobie o tym pomyślał jest znacznie mniej istotne w porównaniu do tego, co na ten temat sądzi potencjalny czytelnik. O czym więc będzie niniejszy tekst? O Melville’u, z pewnością. Ale przede wszystkim o tym, jak odbieramy teksty kultury i co dokładnie ma na to wpływ.
Wąż Fifonż, dziedzic Slytherina
Ku fenomenologii
wielorybów
Teorii interpretacji i znaczenia dzieła literackiego jest
wiele. Ciekawskim polecam pogooglać chociażby takie terminy jak psychoanaliza,
fenomenologia, formalizm rosyjski, formalizm amerykański, Bachtinowska
antropologia kultury i literatury, hermeneutyka, strukturalizm, semiotyka,
post-strukturalizm, pragmatyzm, historyzm…
I jeszcze parę bym mogła wymienić. Każda z nich nieco inaczej podchodzi
do roli czytelnika (oraz roli autora) w odbiorze tekstu. Niektóre poszukują
uniwersalnego, czystego sensu, inne uważają, że każdy kontekst do dobry
kontekst. Z pewnością każdemu co innego bardziej przypadnie do gustu, ja mogę
zaprosić was tylko do refleksji spod znaku [fenomenologicznej] teorii o
warstwowej budowie dzieła literackiego. Głównie dlatego, ze wydaje mi się ona
posiadać największe zastosowanie praktyczne, szczególnie w kontekście tezy,
którą spróbuję udowodnić.
Wprawdzie niektóre nurty uśmierciły autora już dawno temu,
osobiście uważam, że to zbyt daleko idący wniosek. Intencji autora nie możemy
po prostu zignorować chociażby dlatego, że bez niej dzieła by nie było. Trudno
też udawać, że autor istniał w próżni i znajomość kontekstu w jakim żył jest
nam zbędna. [Oczywiście, że można
wszystko zignorować i sobie coś wymyślić, wyciągając wnioski z dupska i
aktualnej pogody. I jeśli znaleźliście satysfakcjonującą odpowiedź na pytanie
„y tho”, to krzyż na drogę. Przy takich założeniach trudno o dyskusję.]
Jednocześnie jednak udawanie, że czytelnik i kontekst w jakim on się znajduje
nie ma znaczenia jest dość śmieszne. I żeby było jasne: chodzi mi właśnie o
znalezienie równowagi pomiędzy tym, co autor napisał a tym, co my czytamy, ze
szczególnym uwzględnieniem nie poszukiwania jakiejś jedynie słusznej
interpretacji, ale o świadome interpretowanie. Nie chodzi o to, żeby nie nosić
różowych okularów, ale wiedzieć, że się je ma na nosie.
Dzieło z którym się zapoznajemy to właśnie mieszanka autorskiej
intencji przefiltrowana przez to, co się twórcy udało uzyskać oraz nasze
przedsądy – oczekiwania, opinie,
wyobrażenia, słowem to, czego się spodziewamy.
Przedsądow nie sposób się pozbyć, często zresztą zupełnie
nie zdajemy sobie z nich sprawy – i rzecz w tym właśnie żeby być ich świadomym.
Kiedy spodziewamy się dramatu a dostajemy komedie, nietrudno o zawód, ale czyja
to jest wina? W znakomitej większości autor wcale nie próbował nas oszukać. Oczywiście
świadomość przedsądow nie sprawi, że zacznie nam się podoba h coś, co nas
ewidentnie nie zachwyca ale pozwoli przynajmniej zrozumieć dlaczego coś
nam się nie podoba i E niekoniecznie oznacza to, że sama książka jest niskiej
jakości. Wszystko powinniśmy oceniać na podstawie tego czym jest i czym stara
się być a nie naszych oczekiwań. Zawód nie będzie mniej prawdziwy ale za to
sprawiedliwiej ukierunkowany.
Kilkudziesięciu
chłopa na rybach czy gejowski seks i czarne msze?
Nie można negować, że różnych ludzi bawią i wzruszają różne
rzeczy. Choć pewne style będą bardziej wciągające niż inne (halo, V.C. ANDREWS
anyone?) niektórych zafascynują „Chłopi” a inni na samo wspomnienie pójdą
przekąsić coś wysoce przetworzonego i powdychać spaliny. Sądzę jednak że kiedy
oddalimy się od poziomu mikro, będziemy mogli wysnuć pewne wnioski natury
ogólnej.
Jaka jest ogólna, stereotypowa opinia o literaturze dawnej,
czy nawet pięknej w ogólności? No, nie wstydźcie się. Jaka jest, co? Nudna, co?
A nawet jeśli nie nudna, to przynajmniej poważna. Śmiertelnie by nie rzec
zabójczo.
I teraz każdy kto się trochę tej literatury naczytał (dajmy
na to jakiegoś Dickensa czy Prusa), złapie się dramatycznie za głowę i zapyta
uprzejmie co ja do diaska pierdolę. Otóż wyjaśniam, że ja się nie pytam jak się
rzeczy faktycznie mają, tylko jaka jest ich percepcja. Skąd się bierze to
przekonanie o powadze i nudzie klasyków? Myślę że z tego samego miejsca co
systemowa niechęć do czytania lektur „bo są zadane” – dziwaczna mieszanka
stereotypów, kiepskiego sposobu nauczania (uczniom nie mówi się po co czytają
lektury) oraz źle ukierunkowanego buntu.
Czy do książek trzeba
dorosnąć? W pewnym sensie owszem, tj. Pewne tematy będą może bliższe osobom z
większym lub innym bagażem doświadczeń niż może mieć nastolatek, co nie zmienia
faktu, że dzieci w ogólności nie są zbyt głupie żeby coś docenić i nie należy
im tego powtarzać. Co jednak chcę powiedzieć, to że najważniejsze w przypadku
lektury, szczególnie ambitniejszej literacko (i już samo to określenie niesie
ze sobą bagaż przedsądow) jest nasze nastawienie a nie nasz wiek, doświadczenie
czy nawet zainteresowania.
Jeśli przeczytamy Moby Dicka jako powieść o polowaniu
na wieloryba, czy nawet epicką powieść o zemście, to nic dziwnego, że wyda się
nudny, bo tego jest w nim jak na lekarstwo. W ogóle fabuła w tej powieści jest trochę
pasażerem na gape, wywalonym za burtę i wciągniętym na pokład gdzieś pod
koniec. Oczywiście że się zawiedziemy szukając tradycyjnej powieści tam gdzie
jej zwyczajnie nie ma. Nie oznacza to, że uważam że Moby Dick będzie się
podobał każdemu, jestem od tego bardzo daleka. Niemniej oceniajmy go za czym
jest, a nie ze nie jest czymś innym.
Jeśli czytamy coś z założeniem że jest zupełnie na serio, to
nic dziwnego, że wyda nam się bez sensu. Moby Dick jest jak ocean,
należy mu się dać porwać, akceptować wszystko co się dzieje i bawić tą
bezkresną, absolutnie szaloną wizją. Tu jest miejsce i dla gejowskiego romansu
i dla czarnej mszy, to wydarzeń zaiste SPEKTAKULARNYCH (poród Tasztego!!!),
które Melville opisuje obrazowo i z fantazja jak nikt inny. Tu są wybory
narracyjne, które i w naszych czasach kazałyby się większości autorów popukać w
czoło, a Melville, Melville nie boi się nikogo. Żodyn, ŻODYN mu nie będzie
mówił że Ahab nie może być taką drama queen, że jak wychodzi na pokład to się
wszystko nagle zmienia w dramat. Precz z rozwinięciem dialogowym, niech żyją
didaskalia! Jeśli czytelnik podejdzie to takiej książki z całkowita, surową
powaga i będzie wszystko co się wydarzy kompletnie na serio i bez pewnej...
Fantazji cechującej opisywane wydarzenia, styl czy nawet samego narratora i
jego chorobliwa fascynację wielorybami – to oczywiście że ostanie wyrzucony na
brzeg w stanie kompletnej konsternacji.
To że coś powstało dawno nie oznacza, że napisał to ten
straszny stary wujek, którego baliście się całe dzieciństwo. Poczucie humoru
nie jest wynalazkiem nowym. A nawet o sprawach zupełnie poważnych można mówić
lekko i dowcipnie. Ojcowie i dzieci przekazują pewne uniwersalne prawdy
o walce pokoleń w formie sympatycznej komedii. Raskolnikow zabija staruchę
siekiera z powodu czegoś, co dziś nazwalibyśmy memem. Ludzie naprawdę
nie różnili się tak bardzo przez wieki. Są pewne kulturowe uwarunkowania które
odsuwają nas od siebie ale tak naprawdę więcej nas pewnie łączy niż dzieli. Żarty
były może zakazane na lekcji polskiego, ale zupełnie niesłusznie i z tej
sztucznej powagi musimy się wyrwać. Stara książka nie musi być ani nudna, ani
poważna, ani tak naprawdę specjalnie mądra. Klasyki to nie są święte krowy. Można
ich nie lubić, nie zgadzać się z nimi, można się świetnie BAWIĆ, czytając je. I
nie mówię tu o wysokiej intelektualnej przyjemności obcowania z wielką
literaturą (choć w tym oczywiście nie ma nic złego). Durna uciecha to też
uciecha. Głupi rechot, dobieranie bohaterów w pary i traktowanie
dziewiętnastowiecznych zwyczajów jak elfickiej kultury w książce fantasy – naprawdę
wolno tak robić!
Zachwycać się nie
trzeba, ale wypada spojrzeć w oczy
Herman Melville był świrem. Jego proza jest wariacka. Sprawia
to że z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. W Moby Dicku jest cały
rozdział o wielorybim ogonie. Ale na Boga, ten chłop nie był NUDNY. Odnoszę
wrażenie że gros lektur tej powieści to właśnie polowanie na białego wieloryba,
podczas gdy Melville napisał tysiąc stron o tym, dlaczego to kompletnie bez
sensu (to oczywiście tylko jedna z interpretacji; tych jest bardzo wiele i
które są naprawdę dzikie). Moby Dick jest jak morze, jak ocean.
Bezkresny i znacznie od nas potężniejszy. Nie da się go pokonać, nie da się
ujarzmić – ale można radośnie podskakiwać na falach i cieszyć się tą podróżą.
Szaleństwo czy metoda
Zapewne wypadałoby podsumować te rozważania garścią rad,
dotyczących tego jak żyć, w tym jednak rzecz, że nie chce sprzedawać jednego
słusznego rozwiązania poza byciem świadomym swoich oczekiwań i nie zrzucaniem
ich konsekwencji na osoby trzecie (na przykład autora). Można i zapoznać się z
autorem, książka, kontekstem epoki a można iść zupełnie na pałę, pamiętając że
nic się nie wie i wszystko może się wydarzyć. Najważniejsze to pozwolić
tekstowi na pełna dowolność, nie zamykać go w naszych wyobrażeniach ale dla
odmiany pozwolić jemu wpłynąć na nas.
Czy to jednak nie jest krok za daleko? |
Brak komentarzy
Prześlij komentarz