poniedziałek, 1 maja 2023

[Rachunek za] Kwiecień 2023

Wyjątkowo listopadowa pogoda tego kwietnia sprzyjała niby czytaniu, natomiast dobór lektur oraz czynniki zewnętrzno-wewnętrzne sprawiły, że szału nie było. Był to też miesiąc Campa, czyli takiego NaNo light i jak co roku, dość szybko przeszedł mi zapał - ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że musiałam chodzi do pracy w innych niż zwykle godzinach i kompletnie mi to rozwalało dzień. Niemniej jestem dość zadowolona, mimo nieosiągnięcia celu - a wręcz szybkie go porzucenie - bo coś drgnął ten Colt. Chyba aktualnie znowu utknął, ale napisałam kilka ważnych scen, pewne rzeczy mi się ułożyły w głowie i w tekście. Oczywiście wszystko to oznacza, że ta skracana powieść puchnie i puchnie... 


Książki

Lord Jim 10/10

Moje pierwsze spotkanie z Conradem w oryginale i o cie panie, jaka to była uczta. Józefowi po prostu nikt nie powiedział, że po angielsku się tak pięknie nie pisze i takie są skutki. Poza warstwą językową - choć Conrada i jego bohaterów nie sposób od niej oderwać - sama fabuła, jej nieco rwany i niepełny sposób przedstawienia również są na najwyższym poziomie. Czytałam tę książkę miesiąc, zaczęłam jeszcze na Sycylii, nie mogę jednak powiedzieć, żebym ją męczyła, to nie jest jedna z tych lektur. Po pierwsze te 300 stron to jest trochę ściema, bo nie ma tu ani dialogów ani krótkich akapitów, wszystko idzie ciurkiem, mamy się 300 stron litego tekstu. Po drugie ten język trzeba smakować, właściwie nie da się tu spieszyć, rytm ten prozy to powolny kołysanie, nawet jeśli sam Conrad nie stroni od krótkich, ostrych puent w pełni wykorzystując możliwości języka jakim się posługuje. Do tego dochodzą jeszcze absolutnie wspaniałe stylizacje. Pojawia się nowa postać i po 3 słowach wiadomo skąd pochodzi. Conrad nie korzysta przy tym z prostego podstawiania obcych słów, skupia się bardziej na gramatyce i całościowym obrazie językowym danej osoby. Nawet postacie pochodzące z tego samego kraju mówią w różny sposób. Najzwyczajniej w świecie widać, że Conrad był w wielu miejscach, wiele miejsc widział, z niejednego pieca chleb jadł i doskonale rozumie sposoby w jakie można posługiwać się angielskim. Jego spostrzeżenia - zresztą traktowane przez niego instrumentalnie, nie można powiedzieć żeby Conrad się z tym wszystkim jakoś obnosił, czy był specjalnie dumny z zastosowanych rozwiązań; przychodzą mu one naturalnie jak każdemu, kto nie jest monoligualsem - nie są w żadnym wypadku odkrywcze... w każdym razie nie dla osób, które mają do czynienia z jakimkolwiek właściwie językiem jako obcym, natomiast w angielskiej literaturze Conrad robił to jako pierwszy i prawdę mówiąc nie spotkałam się tam jeszcze z tak celną stylizacją (nie opartą na gwałcie na ortografii i okazjonalnym "wee") i w literaturze późniejszej. Przypisy zdają się to potwierdzać. W ogóle przypisy...

Mam wydanie "Oxford World's Classics", taka trochę brytyjska BNka. Ogółem opracowanie jest bardzo fajne, poza wstępem, który sam w sobie daje ciekawe spojrzenie na powieść z brytyjskiej perspektywy są przede wszystkim kalendaria. Powstawania powieści, ale przede wszystkim - czasów i życia Conrada, świetnie umieszczające autora w kontekście jego czasów. Naprawdę oklaski, doskonałe to było. Są też jednak przypisy. Drobna część ma charakter edytorski (ten temat głównie omówiony jest w osobnej sekcji), sporo to informacje identyfikujące miejsca akcji, porównujące akcję powieści z wydarzeniami, którymi Conrad się inspirował itp. Ale jest też masa przypisów dosłownie streszczających w prostszych słowach to co właśnie się wydarzyło - jakby z założeniem, że czytelnik się zgubił, bo Conrad najpierw napisał o czymś dwa zdania a potem dodał kontekst, który je wyjaśnia - oraz tłumaczące na prostą angielszczyznę te stylizowane fragmenty oraz w ogóle pokazujące, że to, tutaj, o, to było stylizowane na niemiecki. Bo najwyraźniej "I'VE BEEN THIS SPECIMEN DESCRIBING" wypowiadane przez Niemca nie jest wystarczająco... oczywiste. Zaprawdę powiadam wam, monolinguals are the worst.

"Lord Jim" uchodzi za powieść trudną. I może faktycznie jest tak, że ja jej po prostu nie zrozumiałam i nawet nie zauważyłam, że nie rozumiem. Ale może jednak nie. Może po prostu wymaga od czytelnika chociaż odrobiny fundamentalnego pomyślunku, ponieważ opisana jest nieco chaotycznie, nie do końca chronologicznie, dużo pozostaje niewypowiedziane. Ale to naprawdę nie jest rocket science a nawet te nieszczęsne fragmenty, które są mocno stylizowane (np. relacja francuskiego marynarza, który połowę słów ma francuskich) są natychmiast wyjaśniane w rozwinięciach dialogowych. Ten domniemany czytelnik tego wydania to by chyba zawału dostał na widok tych wszystkich rosyjskich powieści z XIX wieku, gdzie połowa tekstu jest po francusku i heja, radź sobie. Osoba robiąca przypisy zakłada, że jak czytelnik przeczyta zdanie i NATYCHMIAST nie zrozumie w pełni jego sensu to dostanie zwarcia w mózgu, bo nie wiem, nie jest w stanie się zastanowić? Domyślić? Poczekać na więcej informacji? Conrad wciąga czytelnika w tę powieść właśnie dając mu skrawki informacji, powoli obszywając je kontekstem. Przecież,  nie szukając daleko przykładu, cała pierwsza część powieści to proces w sprawie, której szczegółów dokładnie nie znamy, a która jest tak straszna, ze nikt nie chce ich na głos wypowiedzieć i powoli, z urywków tu i ówdzie budujemy sobie jakiś obraz sytuacji - który na koniec jest nam wreszcie opisany. 

W ogóle ten pozorny chaos, ta niechronologiczność - one są niejako wymuszone przez sposób narracji, bo niemal całość poznajemy z relacji Marlowa (tak, znowu on) i ta jest, jak na długą, wieczorną wypowiedź przy alkoholu i papierosach, nie do końca spójna. Z racji tego, że jak już wspomniałam, Conrad jest absolutnym mistrzem dialogów i ten język potoczny to mu spływa z pióra jak czyste złoto, to i wypowiedź Marlowa a więc de facto narracja "Lorda Jima" są właśnie takie - doskonale potoczne, zwyczajnie poetyckie, dowcipnie krótkie kiedy trzeba. 

Na tym etapie jestem przekonana, że problemem w odbiorze Conrada są z zasady tłumaczenia. Poza Heydel i Dukajem jest tam jakoś strasznie. 


"Łowcy skór. Tajemnice zbrodni w łódzkim pogotowiu" 7/10

Mignęła mi gdzieś ta książka, chciałam przeczytać, ale bez wielkiego parcia - a potem obejrzałam wywiad z autorem i musiałam się z nim zgodzić, że to jest ważniejsze, niż mi się wydawało. Że jako społeczeństwo zapomnieliśmy o tej sprawie, o tej potwornej, ogromnej, straszliwej sprawie. I niech dowodem na to będzie, że ktoś się mnie zapytał o czym jest ta książka. W pewnym sensie daliśmy popis tego, co uczyniło z ludzi władców planety: naszej absurdalnej wręcz zdolności do przystosowania się do każdych warunków, do każdej sytuacji. Czy pogotowie zamiast tratować ludzkie życie zabijało pacjentów, bo mogli sprzedać za kilkaset złotych informację o zgonie do Zakładu Pogrzebowego? Tak. Czy winni zostali ukarani? A po co o tym mówić, to niedobra jest. 

Sprawa jest więc ważna. I ta książka, napisana przez jednego z autorów słynnego artykułu, który zbrodniczy proceder łódzkiego pogotowia wywlókł na wierzch, również jest ważna. Problem tylko w tym, że poniekąd powiela ona losy całej afery. Zaczyna się od opisu okoliczności powstawania "Łowców skór", potem przechodzi przez szczegóły niektórych zbrodni i sposobu organizacji całego procederu by gros książki poświęcić problemom prawnym: kogo, za co i jak ukarać? Gdzie kończy się zachowania naganne moralnie a zaczyna przestępstwo? Jak skazać kogoś za zbrodnię doskonałą? Słynny pavulon i kilka innych środków podawanych pacjentom nie pozostawiają śladów, rozkładają się albo natychmiast albo w ciągu kilku dni. Proceder miał charakter tak masowy, że nawet, jak się ktoś chciał do czegoś przyznać, to nie bardzo miał jak, bo przecież nie pamiętał szczegółów, tyle tego było. I na swój sposób książka - tak jak i cała sprawa - rozchodzi się w szwach, niewiele z tego wynika. Na koniec autor stara się wykrzesać z siebie jakieś podsumowanie, poszukać przyczyn takiego zwyrodnienia, niejakiego przyzwolenia na nie, wparcia i potem zapomnienia w jakie popadło... ale nie wydaje mi się, żeby mu się to udało. Chociaż opisywane wydarzenia mrożą krew w żyłach, to ostatecznie ta książka nie jest tak mocna, jak być może być powinna - żeby przypomnieć ogrom bestialstwa nie tylko w wymiarze doraźnym - sanitariusz podaje pacjentowi lek, który przynosi mu potworną śmierć - ale w wymiarze moralnym, etycznym i systemowym. To koronny przykład, że argument równi pochyłej nie jest błędem logicznym. Zaczęło się od przyzwolenia na przekazywanie do zaprzyjaźnionego zakładu pogrzebowego informacji o zgodnie a skończyło na masowym (w łódzkim pogotowiu zaginęło około 1000 dawek leków, których w karetce użyć można właściwie wyłącznie do zabijania; Nowicki, sanitariusz skazany w sprawie na dożywocie, przyznawał, że słabszym pacjentom podawano np. połowę dawki) do tych zgonów doprowadzaniem. I na koniec okazuje się, że jak zwykle Stalin miał rację - to już jest wyłącznie statystyka. I chyba Patorze nie udaje się wyzwolić spod tego... oszołomienia. 

Doszukuje się przyczyn tego masowego, ogólnego przyzwolenia na takie zachowanie - nawet osoby bezpośrednio nie biorące udziału w handlu skórami, wiedziały o nim i heheszkowały zamiast cokolwiek zrobić - w sytuacji gospodarczej, w radykalnej zmianie systemu, w biedzie, w dzikim kapitalizmie. Czy się myli? Nie wiem, choć mnie do końca nie przekonał, to z pewnością do jakiegoś stopnia ma rację. Równie dobrze można jednak powiedzieć, że winne są dziesięciolecia komunizmu, który doszczętnie zdemoralizował społeczeństwo, w szczególności jeśli chodzi o etykę pracy. 

Czegoś tu zabrakło - w tych ludziach, którzy mieli ratować a zabijali - czegoś znacznie większego niż bieda, chciwość czy niepewne jutro. Tam wszystko było złe. Ludzie z przypadku weszli w system, który funkcjonował tyle o ile. Czy Andrzej Nowicki zabijałby ludzi, gdyby zamiast być sanitariuszem pozostał przy wyuczonym zawodzie tkacza? A jeśli nie, to czy naprawdę przyczyną jego zbrodniczej działalności jest upadek gospodarczy Łodzi? A może jednak to, że trafił do środowiska, które wydało mu pozwolenie na takie zachowanie? Nowicki nie jest orłem. Drugi skazany, Bereś, jest z kolei bardzo bystry. Czy ci ludzie są po prostu źli sami z siebie, czy jednak okazja czyni złodzieja - a tę okazję stworzyli inni? Czy domniemany mózg całej operacji, szef dyspozytorów (nie tylko nie został ukarany, ale wręcz dostał odszkodowanie; większe niż rodziny ofiar) tę okazję stworzył? A może on też po prostu wykorzystał okazję, którą stworzyli właściciele zakładów pogrzebowych? W którym momencie drobna przysługa zmieniła się w wielki biznes a ten biznes - w rzeźnię? Patora nie daje odpowiedzi na te pytania. Nie jestem pewna, czy w ogóle możliwe jest ich znalezienie, cała ta sprawa wydaje się właśnie wielką równią pochyłą, splotem okoliczności, małych kroczków, drobnych wykroczeń, etycznych fikołków, przyzwoleń, odwróconych spojrzeń - tu nie ma jednaj przyczyny i jednego wielkiego kroku, tego moralnego horyzontu zdarzeń. Kiedy było "za późno"? Kiedy pierwszy raz ktoś przyjął nowy telewizor do pokoju socjalnego w pogotowiu? Kiedy pierwszy raz zamiast "prezentu" wręczono gotówkę? Kiedy pierwszy raz ktoś nieco wolniej jechał do umierającego pacjenta, bo przecież i tak się mu nie pomoże? Kiedy pierwszy raz ktoś zrobił to świadomie? Kiedy pierwszy raz... Kiedy pierwszy raz podano pacjentowi lek mający go zabić było już chyba dużo za późno. I nie mam za złe Patorze, że nie znajduje odpowiedzi na te pytania. Jak napisałam - sama nie wiem, czy można je znaleźć. Ale nie jestem pewna, czy on w ogóle je zadaje, a w każdym razie nie wybrzmiewają one wystarczająco mocno. Ani Patora, ani ja, ani ty, ani nawet uczestniczy tych zdarzeń nie znajdziemy na nie odpowiedzi, ale powinniśmy, powinniśmy każdego dnia je sobie zadawać. Bo tam, wtedy, w łódzkim pogotowiu one nie padły.   

I nie zrozumcie mnie źle, to jest ważna książka, nawet jeśli niedoskonała. O tej sprawie nie wolno zapomnieć. O tym, że zabijano tam, gdzie powinno się ratować, ale też o tym, że państwo poległo kiedy przyszło do ukarania sprawców, do obrony obywateli, że prawo nie mogło nic zrobić, że różne środowiska (przede wszystkim lekarskie) wolały schować głowę w piasek i udawać, ze nikt nic i w ogóle o co chodzi, po co o tym mówić, to niedobra jest. I że im się udało. Że ostatecznie w tej sprawie prawie nikt nie został skazany, różne osoby zamieszane w proceder dalej pełnią ważne funkcje w służbie ochrony zdrowia. To nie jest tak, że publikacja tej książki cokolwiek zmieni w sprawie łowców skór. Nie będzie ponownego procesu, spektakularnych zatrzymań, zbrodnia nie doczeka się kary. Ale kto nie zna historii skazany jest by ją powtarzać. Nie wolno nam, jako społeczeństwu, zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Za każdym razem, kiedy pomyślimy sobie, że nie warto się spieszyć, bo i tak... za każdym takim razem powinniśmy sobie przypominać o łowcach skór. O równi pochyłej, z której wraz z nimi stoczył się cały system i na koniec wyszło z tego małe "puf" i prawie nikomu nic się stało.


Mała Syberia 6/10

Ech, tym razem zawiódł mnie pan Tuomainen. Wiadomo, że to nie jest rocket science, że jego powieści nie są jakieś wybitne ani też konwencja w jakiej są napisane nie domaga się nadmiernego realizmu, tym razem jednak wyszło bardzo słabo i dość bezsensownie. Właściwie całkowicie zniknęła ironiczna narracja, która była tak mocnym punktem "Palm Beach Finland", wszystko opiera się na absurdalnych dialogach, w których każda strona mówi o czymś innym - to ma sens jako jedna-dwie sceny lub cecha charakterystyczna dla dynamiki między dwiema postaciami, ale w "Małej Syberii" dostajemy właściwie wyłącznie to. Brakuje tu też spójnego pomysłu, który był najmocniejszą stroną "Człowieka, który umarł". Powtarzają się podobne motywy - niewierna żona - ale nawet one nie układają się w konkretną całość. Absurdalni są nie bohaterowie i jakieś ewentualne zbiegi okoliczności, ale wszystko, co się tu odwala i to nie w dobry sposób. Ciąża z zaskoczenia, wyciąganie sobie z klaty noża i bieganie po okolicy przez następne 100 stron, chaotyczne motywacje słabo zdefiniowanych bohaterów, ech, no nie było to dobre. Nawet tytuł jest zupełnie od czapy. 


Seriale/Filmy:

Zapach nocy, Kot i szczygieł, Punkt zwrotnyRówne szanse

Przygoda z komisarzem Montalbano trwa w najlepsze. Jak od samego początku bardzo silną stroną są postacie poboczne, chociaż na tym etapie aktorzy zaczęli się powtarzać i czasem nie wiadomo, czy to wraca jakaś postać epizodyczna, czy może chodzi o kogoś zupełnie innego. Zdecydowanie najbystrzejszymi postaciami pozostają Catarella i Ingrid, ta druga zresztą niesamowicie mi się podoba jako koncepcja postaci. Aktualny status 12/37 (w a właściwie to 11/37, bo wciąż nie udało nam się zobaczyć Psa z Terakoty), więc jeszcze trochę mi ich zostało, ale w gruncie rzeczy już teraz mi żal, że się to kiedyś skończy. 


Gry komputerowe:

Frostpunk

Ponieważ wszyscy się zachwycają planszówką, a ta kosztuje jakieś dwa miliony monet (z 500zł, serio), to odkopałam grę komputerową, którą kiedyś dawali darmo na epicu i... i wsiąkłam. Jeszcze mi trochę zostało do ogarnięcia, ale trochę się staram zrobić odwyk, bo to może nie jest Faktorio, ale po nocach mi się śniło. Sama gra świetna, ze zdrowym poziomem trudności (w sensie na normalu to normalne, że przegrywasz), można zostać przywódcą sekty i karmić hipków kokainą. Niech o tym, jak mi się to podoba świadczy, że sobie kupiłam wszystkie dodatki (fakt, że były na promce a kupiłam)

Vampire Survivors: Tides of the Foscari

Do nowego DLC dobiegałam tak szybko, że sobie poparzyłam palce. Dosłownie, nie wiem, czy minęło 10 minut od premiery a już je miałam w bibliotece na Steamie. Podobnie jak w poprzednim DLC mamy tutaj znacznie bardziej zróżnicowaną, zwyczajnie trudniejszą planszę, gdzie można utknąć, wleźć do jaskini albo zgubić się w labiryncie. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się to podejście. 

Zresztą, co ja będę gadać, mam ponad 100 godzin w grze, gdzie się steruje jednym palcem. 


Gry planszowe:

iKnow

Fiński fenomen, taki całkiem fenomenalny. Gra jest banalna jeśli chodzi o zasady - to po prostu quiz, ale z twistem: do każdego pytania są 3 podpowiedzi. Gracze najpierw słyszą pytanie (sformułowane bardzo ogólnie np. "Który wulkan") i obstawiają po ile nutek (podpowiedzi) chcą (za dobrą odpowiedź po 1 podpowiedzi są 3 punkty, po 2 - 2, po 1 -1) ORAZ czy pozostali gracze zgadną, czy nie (i tutaj jak się dobrze obstawi to dostaje się punkt). System ten sprawia, że nie zdarzają się sytuacje, kiedy ktoś zostaje bardzo w tyle, bo nie podeszły mu pytania. 

Jeśli chodzi o minusy, to... nawet nie powiem, żeby problemem był duży rozstrzał jeśli chodzi o trudność pytań - grałam w gronie rodzinnym, powiedziałabym, że mamy podobne zainteresowania i doświadczenia w wystarczającym stopniu, żeby te same pytanie wydawały nam się kompletnie od czapy (kto do cholery wie, w którym roku wynaleziono paintball???), co może nie być takie samo w całej populacji. Natomiast kategorie to już jest większy minus. Pytania podzielone są na kategorie i je wybiera się przed każdą rundą (wybiera gracz, który dobrze odpowiedział): ludzie, świat, kultura, historia. I przynależność pytań do tych kategorii chyba losowano. O ile w "świat" zwykle  było coś o przyrodzie czy geografii, tak w ludziach, kulturze i historii mogło się znaleźć właściwie cokolwiek (słynne pytanie o paintball było w historii o ile dobrze pamiętam). 

Ogółem polecam, można to wyhaczyć poniżej 100zł, a zabawy jest dużo, szczególnie, jak ktoś lubi ciekawostki. 


Maj

Plany na maj są takie, żeby jednak zabrać się porządnie za czytanie - i za niemiecki, bo jakoś od powrotu z Sycylii idzie mi słabo. Ogarnęłam za to wreszcie, jak pracować z fiszkami, żeby coś z tego wynikło (metoda czytania najpierw po polsku i szukania w pamięci obcego słowa u mnie nie działa ani trochę), więc będę też - jak się uda - tłukła to. 
Konkretnie do przeczytania w maju:
> Trzej Muszkieterowie (szczególnie że wchodzi ten nowy film)
> Milczący lama (bo dostałam od siostry wiele lat temu i mnie prześladuje, że wciąż nie przeczytałam)
> jakaś fantastyka wreszcie, bo usycham 

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia