poniedziałek, 12 czerwca 2023

Biblioteka przygody, dwadzieścia tomów później

Każdy chyba spotkał się z seriami wydawniczymi od Hachette czy DeAgostini. W Polsce działają od lat 90. Hachette specjalizuje się w literaturze, ale już DeAgostini wypływa na szerokie wody – od samochodów po okręty, dinozaury i domek muminków. Wspólnymi siłami te dwa wydawnictwa dostarczyły nam i serię we współpracy z Biblioteką Narodową (tak, był taki moment, że ukazywała się seria „Skarby Biblioteki Narodowej” i szpetne bo szpetne, ale BNki były w kioskach, full serwis ze wstępami i w ogóle -> więcej tutaj: https://www.biblionetka.pl/bookSerie.aspx?id=1741) i kolekcję Verne’a, romansów, albumów z tym i owym, rozlicznych ekstrawagancko wycenianych modeli i figurek. A ja, ja jakoś stałam obok tego wszystkiego. Mama ma jakieś książki z serii BN i serii z klasyką filozofii, tata zapalał się parę razy do modeli ale ostatecznie szybko poddawał się z kupowaniem lub kupował tylko te elementy, które uważał za opłacalne, a resztę, jak zawsze, robił sam.

(tak, to jest ten tekst, w którym przed przepisem na makaron dostajecie moją skróconą biografię i trzy anegdoty)

    Jakiś czas temu moja siostra zaczęła zbierać kolekcję Kraszewskiego. Nie będę ściemniać, pośród dość różnych jakościowo serii ta jest jedną z tych ważnych: Kraszewski to twórca właściwie zapomniany, kojarzący się z nudnym panem z długa brodą, podczas gdy umiarkowane triumfy wciąż święci Henryk Sienkiewicz – niezbyt zdolny plagiator powieści Kraszewskiego właśnie. Który pisał niepochlebne recenzje książek JIK żeby ludzie nie czytali i nie skumali podobieństw. I tenże Kraszewski, absolutny rekordzista pod względem wydanych książek (232 powieści; co na to Remigiusz Mróz?), wcale nie jest tak łatwy do znalezienia jak się wydaje – za co z pewnością odpowiada sama ilość jego powieści. I na to wchodzi ono, Hachette Polska, z zaplanowaną na 100 tomów kolekcją. Super sprawa no nie? O samym Kraszewskim możecie poczytać tutaj http://projekt-kraszewski.blogspot.com.
    Kolekcja nie jest pozbawiona wad – przede wszystkim ma numery na grzbietach (co jest chłytem martetindodym, wiadomo), ale to się zaczyna robić poważny problem, kiedy wydaje się serię powieściową… w kompletnie przypadkowej kolejności przeplataną innymi powieściami autora. Ech, no takie uroki tego kioskowego kolekcjonerstwa. W ogólnym rozrachunku moja siostra jest jednak zadowolona z tego co dostaje. I tu na scenę wchodzę ja, a raczej inna kolekcja od Hachette, ta na którą się pokusiłam, głównie za sprawą… nietypowej jak na takie kolekcje oprawy graficznej. Mianowicie te książki są… ładne. Dobrze wyglądają na półce, grzbiety są różnorodne – spójne, ale nie identyczne, kolory dobrane sensownie: i nie mówię tu o tym, że Dracula jest czerwony, hehe, tylko o tym, że w kolekcji Kraszewskiego niektóre książki są żółte. Ze złotymi zdobieniami i srebrnymi napisami. Tego wszystkiego kompletnie nie widać. Tymczasem graficznie Biblioteka Przygody może być najciekawszym dokonaniem Hachette – a z pewnością najciekawszym z tych, które widziałam. No ale nie kupuję tego tylko jako ozdoby regału – wręcz przeciwnie, nie mam na to cholerstwo miejsca. Liczy się wnętrze. A tam, jest… różnie.
    W teorii seria ma prezentować klasykę powieści przygodowej. Jest więc „Wyspa skarbów”, są powieści Jacka Londona (na razie tylko dwie, ale liczę na więcej!), jest Dumas, jest Twain. Ale są też wybory nieco dziwaczne, ot chociażby wspomniany już „Dracula” czy… „Studium w szkarłacie”. Przyznaję, to ostatnie może mnie oburzać bardziej niż powinno bo nie lubię Doyla, ale jeśli tego wam mało, to cyk, można wrzucić kilka Dickensów. I nie zrozumcie mnie źle, jestem świadoma, ze istnieją definicje powieści przygodowej, wg której to wszystko (no może tym Doylem…) to są powieści przygodowe. Ja się z nimi po prostu nie zgadzam. Niemniej, jak na razie, większość tego, co się ukazało to niezła literatura – lub przynajmniej ją o bycie taką podejrzewam. Są tu powieści, których czytała nie będę, bo albo już je znam albo/i mnie nie interesują – ale też takie, których obecność w tym zestawieniu mnie cieszy, bo wreszcie nie mam wymówek ani dziur w pamięci i mogę się z nimi zapoznać (chociaż z Walterem Scottem). Pod względem doboru samych tytułów, choć są potknięcia, po 20 tomach oceniam jednak „Bibliotekę Przygody” pozytywnie.
    To jednak w tego typu seriach jest zwykle najmniejszy problem. Schody zaczynają się przy tłumaczeniach (#stillbetterthanMG) i warstwie edytorskiej. W tego typu wydawnictwie nie ma co się łudzić – tłumaczenia będą pochodziły z domeny publicznej a więc nie będą najnowsze, ale niekoniecznie oznacza to, że będą złe. Jack London na przykład jest dostępny w tłumaczeniach z epoki, które są po prostu wspaniałe. Jest to też kwestia, na którą wszyscy się godzimy, trudno więc mieć jakieś pretensje do wydawnictwa, które niejako z zasady robi wszystko po kosztach.
    Gorzej jest pod względem edytorskim, bo za to już Hachette powinno brać odpowiedzialność. Nie czytałam wszystkich książek, więc nie wypowiadam się o całości, ale „Zew krwi” – w świetnym tłumaczeniu! – jest w wielu miejscach sieczką z OCRa, której nikt nawet raz nie przeczytał. Verne był w porządku – zresztą Hachette już to wydawało kilkukrotnie, stąd może lepszy stan tekstu – w Muszkieterach też zdarzyły się może dwa kiksy. Z racji tego, że – jak wspominałam – przeczytałam tylko kilka książek z tych 20, nie należy traktować tych uwag jako odnoszących się do całości, natomiast obawiam się, że, biorąc pod uwagę informacje na stronach redakcyjnych, za dostarczanie tekstów odpowiada jedna firma, która może nie mieć czasu, budżetu albo możliwości dokładniejszego sprawdzania OCRowanych tekstów a z tym co udaje się zdobyć może być różnie. Ogółem nie jest jakoś tragicznie, ten „Zew krwi” dało się czytać, chociaż niedbalstwo było tam spore. Liczę, że była to pojedyncza wpadka.
    Znacznie większym minusem jest moim zdaniem co innego – format. Zwykle te kolekcje mają format nieduży albo zupełnie standardowy. A Biblioteka Przygody, nie wiedzieć czemu, jest OGROMNA. Czy chodziło o to, żeby wyeksponować na półce grzbiety, nad którymi raz jeden nieco się napracowano? Faktycznie rzecz wygląda bardzo ładnie, gorzej, ze praktycznie nie nadaje się do czytania. Na kanapie, owszem, da się. Ale wyciągnięcie tego w autobusie zakrawa o słaby żart. Szczególnie, że rzecz złożona jest dużym stopniem pisma. I może się wydawać ze to jest pierdoła, ale okazjonalne błędy OCRu znacznie mniej utrudniają życie niż targanie ze sobą takiego kloca. Wypada to bardzo niepraktycznie, a przecież mówimy i powieściach przygodowych. To nie jest literatura do cichej kontemplacji przy stole. Zapomnijcie o zabraniu tego na pieszą wycieczkę czy coś w tym stylu, bo choć książki są lekkie, to ich rozmiary przytłaczają.
    Być może wybór formaty podyktowany jest częściowo ilustracjami - wydanie wzbogacone są bowiem o ryciny z epoki. Jest to dość ciekawe, choć raczej nie spodziewałabym się fajerwerków.
    Jak to więc jest ostatecznie z tą kolekcją? W gruncie rzeczy można się pokusić o stwierdzenie, że jest… jak zawsze. Tego rodzaju wydawnictwa, czy chodzi o książki czy o modele czy o coś jeszcze innego, mają to do siebie, że dostarczają jakiś względnie porządnej jakości produkt. Zwykle jest to też produkt, którego właściwie nie potrzebujesz i który dość drogo wychodzi, jak się to wszystko podsumuje. Cena pojedynczego tomu jest może niższa niż nowe tradycyjne wydanie, ale z drugiej strony jest wyższa niż ebook z domeny publicznej a do tego do kosztów należałoby wliczyć te wszystkie tomy, których – gdyby nie numeracja na grzbiecie – pewnie by się nie kupiło: duplikaty, tytuły, które nas nie interesują (Doyle? Serio?*). I nim się człowiek obejrzy kupił 20 książek których właściwie nie potrzebował. Czy to znaczy, że jakoś straszliwie żałuję, że rzucam ten interes w cholerę? Nie. Najbardziej irytuje mnie kwestia formatu, bo gdyby nie on czytanie tych książek szłoby mi szybciej a nawet wskoczyłyby na taką listę rezerwową tytułów, których nie czytam w domu, ale zawsze mam przy sobie i uszczknę tu i ówdzie parę stron – na przystanku, w kolejce, w autobusie. A tymczasem do przeczytania powieści przygodowe potrzebny jest plan logistyczny. Poza tym jednak, chociaż wiem, że nie wszystkie z tych książek otworzę, to wiele z nich wreszcie przeczytam. A kolejną kopię powieści Jacka Londona zawsze warto mieć. I „Podróż do wnętrza Ziemi”, mojego ulubionego – jak na razie – Verne’a.
    Ciekawi mnie – i nieco niepokoi – co dalej. „Biblioteka Przygody” zaplanowana jest na 60 tomów. Czasem Hachette wydłuża kolekcje, jeśli jest duże zainteresowanie. Jak jest w tym wypadku nie umiem ocenić. Zresztą, nie dręczy mnie to – 60 książek to już i tak 3 razy więcej niż mam gdzie pomieścić. Znacznie większe zainteresowanie budzi we mnie kwestia składu. Hachette nie ma ustalonej listy tytułów ani kolejności wydań (w każdym razie nie chcieli mi jej podać), zapowiadają zawsze tylko przyszłą przesyłkę dla prenumeratorów, czyli 2 tytuły do przodu. Sądzę, że będzie sporo Dickensa i Verne’a, bo ci autorzy mieli już w Hachette własne serie, materiał jest więc gotowy. Liczę na Jacka Londona, chociaż może jestem naiwna, no i na Dumasa, chyba nie obrabują mnie z Dumasa?!
    Podsumowując: wygląda to ładnie, ale jest niepraktyczne i tę niepraktyczność uważam za największy minus. Tytuły jak na razie są trochę na plus, trochę na minus i nieco się obawiam co z tego wyjdzie, ale mam nadzieję, że ostatecznie nie będzie aż tak źle – ale jeśli będą próbowali wcisnąć całego Holmesa to mnie chyba rozniesie i się jednak rozstaniemy. Niektórych wyborów nie mogę jeszcze ocenić, bo ich nie czytałam, natomiast z wiedzy teoretycznej wnioskuję, że pasują jak najbardziej i jestem ciekawa, co mają do zaoferowania.


* Można odnieść wrażenie, że ja jakoś zajadle hejtuję Doyle’a i… chyba tak. Mnie samą to zaskoczyło, ale zmuszenie mnie do kupienia jego książki coś zmieniło i teraz święty gniew gorzeje w moim sercu. A może to wpływ Leblanca?!

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia