czwartek, 5 października 2023

[Rachunek za] Wrzesień 2023

Korekta faktury za sierpień 2023

Zaczniemy od uzupełnienia poprzedniego miesiąca, bo wyleciało mi z głowy, że obejrzałam dwa filmy o Bondzie i jeszcze pierwszą część Hobbita. 

Z tym Bondem to w ogóle zaczęło się od popisów kaskaderskich, obejrzanych przez moją siostrę dawno temu na jakimś filmiku o najbardziej absurdalnych scenach z Bonda, czy coś. I pokazano tam, faktycznie dość niesamowitą scenę jazdy na nartach torem bobslejowym. Miałyśmy trochę czasu w bardzo upalne wieczory pod koniec urlopu (nocleg był świetny pod wieloma względami, ale znajdował się na poddaszu, więc w środku nocy wciąż było tam ponad 30 stopni...), więc uznałyśmy, że tym się zajmiemy. Problem w tym, że - jak później odkryłyśmy - scen tego typu było w Bondzie więcej i w ten sposób obejrzałyśmy najpierw niewłaściwy film. Czego w gruncie rzeczy nie żałuję, bo nigdy wcześniej nie widziałam akurat tej odsłony. 

W służbie jej królewskiej mości 7/10

Ocena jest trochę zawyżona, ale jak właściwie do cholery oceniać filmy o Bondzie? W główną rolę wciela się tutaj - jedyny raz - George Lazenby - i damn, jak mnie się on podobał. Facet był modelem, przekonał producentów do siebie tym, że wiarygodnie wypadał w scenach walki i... tak. Facet ma w sobie jakiś urok, zupełnie inny niż Roger Moore chociażby, jest zgrabny, dobrze wygląda w narciarskich gaciach i myślę sobie, że trochę szkoda, że potem już go w tej roli nie zobaczyliśmy. Co do obsady, to zawiera ona jeszcze Telly'ego Savallasa oraz szwajcarski kurort, więc ja jestem ukontentowana. 

Sam film, no wiecie... to film o Bondzie. Tajna organizacja doktora Zięby Savallasa prowadzi klinikę w której leczy obsesje hipnozą, a tak naprawdę to chce zniszczyć świat i nasz dzielny bohater musi zrobić z tym porządek. Pacjentki doktora to oczywiście same piękności o intelektualnych zdolnościach ziarnka grochu, które nic tylko czyhają na cnotę Bonda. 

Jest dużo akcji, dialogów z podtekstem, które tłumacz położył na pysk, piękne kobiety, piękne widoki, całkiem miły dla oka Bond - zdecydowanie da się to obejrzeć. Tak naprawdę nie umiem się do niczego przyczepić, bo przecież nie mogę zarzucać filmowi o Bondzie że jest głupi - taki miał w końcu być. Na pewno nie jest tak przesadny jak niektóre z pozostałych odsłon, zachowuje dobry balans między napięciem scen akcji a humorem. 

Jest duża szansa, że nawet znając uniwersum bondowskie lepiej ode mnie tego filmu nie widzieliście, więc może warto zerknąć. 

Sceny na nartach były i była nawet scena z bobslejem, ale nie ta o którą chodziło. 


Tylko dla twoich oczu 6/10

Po dalszych poszukiwaniach udało się zlokalizować ten film, o który chodziło od samego początku. Tym razem Bondem jest Roger Moore i przez cały film nie mogłam się otrząsnąć z tego, jak bardzo jest... podobny do mojego dziadka. I nie, nie z wyglądu, ale przede wszystkim ze stylu. Mój dziadek - zaledwie 3 lata młodszy od Moore'a - uwielbiał dokładnie takie same krótkie kurtki, tak samo w kant prasował identycznego kroju spodnie. To ewidentnie kwestia pokoleniowa, choć podobne są też niektóre manieryzmy. 

No i wyobraźcie sobie patrzeć na swojego dziadka w roli Bonda...

Przede wszystkim, Moore jest za stary i bardzo rzuca się to w oczy szczególnie w kontraście do Lazenby'ego. Wydaje się zmęczony, jakby brak mu siły na te wszystkie popisy kaskaderskie (które i tak przecież wykonuje za niego ktoś inny). Lepi się do niego dziewczyna, która dosłownie mogłaby być jego córką (Carole Bouquet, rocznik '57... młodsza o 30 lat) oraz druga (Lynn-Holly Johnson, uroczona w '58, ale w ogóle wyglądająca na jego wnuczkę...). To nawet nie jest kwestia niesmaku to jest po prostu głupie.  
Fabularnie są oczywiście ruscy, tajne urządzenia, zabójcy, pościgi itd. itp. No i jest ta słynna scena z bobslejami. 
Z tych dwóch filmów zdecydowanie bardziej polecam pierwszy, a scenę pościgu na nartach możecie obejrzeć na youtubie. 




Hobbit, cz. 1 4/10
Nuda, upał i zmęczenie zagnały mnie też w to złe miejsce. To zdecydowanie najlepsza część tej trylogii a mimo to, no... widzieliście pewnie, wiecie jak było. Widziałam film po raz drugi i muszą przyznać, że się nie broni. Z kina, wiele lat temu, wyszłam przekonana, że jakkolwiek było tu wiele rzeczy niepotrzebnych i złych, to były też fragmenty bardzo fajne. I tak jak wcześniej - początek tego filmu nie jest przecież zły. Można pytać, co tam robią Kakofoniks z kolegą zamiast dwóch najmłodszych krasnoludów, ale śpiewają ładnie, Thorin jest MADŻESTIK a Bilbo naprawdę daje radę. Postacie są odpowiednio przerysowane i wszystko jakoś działa. A potem jest tylko gorzej i gorzej... za pierwszym razem, może również dlatego, że nie wiedziałam w jaką katastrofę się to obróci, nie bolały mnie aż tak bardzo złe efekty czy kretynizm wątku tego orka z neoprenu, co to ich goni cholera wie czemu, ale za drugim razem było już naprawdę źle. 
Nie oglądajcie tego, no chyba że tę wersją zmontowaną przez fana, bo tam podobno daje radę. 

Wrzesień 2023


Książki: 

 "Orkiestra bezbronnych" Co ja właśnie przeczytałam.../10

Trudno mi tę książkę ocenić, bo ona jest z jednej strony niby ok, z drugiej bardzo na nie. 

Literacko rzecz nawiązuje do tradycji oralnych, więc tutaj każdy musi sam ocenić swoją wrażliwość na taki sposób opowiadania. To nie mój klimat, ale nie mogę w tej warstwie nic "Orkiestrze..." zarzucić. Poza tym jednak mamy do czynienia z historią znęcającego się nad zwierzętami stalkera pisaną z perspektywy jego usprawiedliwiającej każdy wybryk mamusi (no, konkretnie to jego chi, ducha opiekuńczego). Chinonso jest dość żałosnym osobnikiem, który w wyniku swojej własnej naiwności i niezaradności popada w coraz większe kłopoty. Mamy tu do czynienia z nieomal grecką tragedią, gdzie okrutne okoliczności sprzysięgają się przeciw miłości bohatera, co samo w sobie nie jest złym pomysłem na powieść, tylko... wszystko to ten chłop sprowadza na siebie poprzez nieprzemyślane decyzje, bierność i niemal nadprzyrodzoną zdolność obdarzania zaufaniem każdego napotkanego człowieka, jak podejrzany by się nie wydawał. Chinonso nic nie robi sam, on tylko znajduje kolejną osobę, która ma się nim zaopiekować i mu pomóc. W efekcie jest okradany, wrabiany, porzucany i oszukiwany. Zrozumiałe, że budzi to w nim złość. Gorzej, że ta złość zostaje wyładowania na meblach, zwierzętach (TYP KRZYŻUJE JASTRZĘBIA) i byłej dziewczynie, ale już jedynej osobie, która naprawdę zrobiła mu krzywdę wybacza, no bo - domyślam się - inaczej nikt by się nim nie zajmował.

Naprawdę nie wiem co autor miał na myśli, ale bohater jest tu bardzo usilnie kreowany na ofiarę, do stopnia w którym skala nieszczęść w zakończeniu ociera się o śmieszność. A tymczasem jest to żałosny typ, który mści się na postronnych za niepowodzenia, które sam na siebie sprowadził. 

W recenzjach i opisach wiele jest pisane o tym, jak ważną rolę w książce odgrywa mitologia ludu Igbo (z którego wywodzą się zarówno autor jak i główny bohater) i tu też pozostaję nieco zagubiona. Być może to kwestia nawyków wyniesionych z czytania fantastyki, ze elementy nadprzyrodzone (w tym wypadku charakter narratora, który jest duchem opiekuńczym oraz jego okazyjne spotkania z innymi duchami/bóstwami) nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, ale może jednak chodzi o to, że nie są one jakoś znacząco odległe od innych mitologii, religii i kosmogonii, które znam. Nie twierdzę, że autor powinien się tu silić na jakieś wymyślne strategie, nie rozumiem po prostu czemu przedstawiane jest to, jako najbardziej niesamowity aspekt tej książki. To trochę jak z tym "Lodem" Dukaja, gdzie jury Kościelskich wybuchły głowy na okoliczność tego, ze autor "stworzył świat odmienny od rzeczywistego". To świetnie, ze Obioma pisze w stylu charakterystycznym dla swojego ludu, wspaniale, że nawiązuje do religii Igbo. Ale Igbo to nie są kosmici, ich religia to nie jest roket sajens - fajnie się czegoś o niej dowiedzieć, ale chyba nie chcecie mi powiedzieć, że to jedyne, co w tej powieści jest? W dużej mierze to tylko narzędzie narracyjne, które nie jest jakieś specjalnie odkrywcze, bo trudno powiedzieć, żeby autor mocno się na tym aspekcie mitologiczno-religijnym skupiał. Nie chodzi mi o to, że Obioma nie powinien pisać o ludzie Igbo i jego wierzeniach, absolutnie - to w tej powieści jest ważne, w warstwie narracyjnej wręcz kluczowe. Ale nie na tyle, żeby pisać o tym w pierwszym zdaniu każdej recenzji. 

Jest jeszcze oczywiście kwestia tej - gloryfikowanej właściwie - bierności bohatera. Tej bezbronnej ofiary straszliwych okoliczności. Być może taka postawa również wynika z religii Igbo, ale skąpe informacja przekazywane przez autora niekoniecznie pozwalają to stwierdzić. Faktem pozostaje, że praktycznie każdy aspekt tej powieści służy usprawiedliwianiu postawy i czynów Chinonso. I to jest obrzydliwe. 

Brzydzi mnie bierność i niezaradność bohatera, jego niezdolność do wzięcia się w garść i przemyślenia przez pięć sekund swoich następnych czynów, jego niezdolność do wzięcia odpowiedzialności za siebie. Jest to dorosły mężczyzna o mentalności małego dziecka. Idzie przez życie czepiając się kolejnych osób, oczekując, że zrobią za niego wszystko i on nie będzie musiał sobie zaprzątać głowy, no nie wiem, myśleniem. Przykład: kiedy po przyjeździe na uczelnię okazuje się, że pewne rzeczy poszły bardzo nie tak Chinonso jest zagubiony i zdezorientowany, jest to sprawa dość zrozumiała. Natomiast kiedy współlokator z akademika obiecuje, że zaprowadzi go jutro do prodziekana do spraw studenckich, żeby wyjaśnić sytuacją reakcją naszego bohatera jest... ulga, że od teraz kolega się nim zajmie. Obcy chłop, znają się 5 minut, obiecał, ze rano pokaże mu drogę. I koniec, nasz bohater jest teraz wolny od jakiejkolwiek odpowiedzialności za siebie, swoje czyny, swoją przyszłość, kobietę, którą zostawił w kraju. Kiedy spotyka sprawcę swoich nieszczęść (który właściwie dokopał mu nieco z zemsty), nie jest w stanie oprzeć się pokusie zdania się tym razem na niego, bo ktoś musi się nim zająć a Jamike mu to obiecuje - więc uzależnia się od jedynego typa, któremu właściwie miałby powody dać w mordę. Silny i zdecydowany ten ciul bywa tylko wobec zwierząt, nad którymi się znęca oraz kobiety, która ośmieliła się mieć własne życie po tym, jak zupełnie niezależne od niej okoliczności sprawiły, że nie mogą być razem. 

I nie, nie umyka mi, że ci bezbronni z tytułu i tak dalej, rzecz w tym, że ten bohater nie jest bezbronny (próba przedstawienia go jako przynależącego do rzędu zwierzątek - i to tych ładnych oczywiście - które spotyka zły los nie z ich winy jest oczywista i dość obrzydliwa, biorąc pod uwagę, jak się ta historia kończy). Nie jest nawet ofiarą, jeśli cokolwiek to własnej głupoty i niezaradności, a to nie są rzeczy, nad którymi należy kiwać głową ze zmartwioną miną  i rzucać groźne spojrzenia na rzeczywistość. A już z całą pewnością nie uzasadnia to krzywdzenia otoczenia. Chinonso jest doskonałym przykładem toksycznego kretyna, który we wszystkim znajdzie usprawiedliwienia dla swoich niepowodzeń, tylko nie w sobie. 

Sam w sobie taki żałosny stalker nie jest złym materiałem na bohatera, historia staczania się takiego człowieka mogłaby być interesująca, gdyby tylko nie była napisana z perspektywy kogoś, kto uważa Chinonso za niewinną ofiarę okoliczności. On jest jak ktoś kto z zachwytem zgadza się zostać objazdowym sprzedawcą magicznych odkurzaczy a potem uważa, że został oszukany i jest ofiarą. Jest debilem

Tu jest nawet scena, w której Chinonso zaciąga jakąś kobietę do łózka, obiecując jej jak to będzie ją kochał po wsze czasy, jak już zrobi swoje to stwierdza, że baba właściwie jest brzydka i wywala ją za drzwi myśląc sobie, jak to właściwie został przez nią zgwałcony. Tak więc nie polecam tego allegrowicza. 


(ciekawy przypadek książki, która pod względem literackim jest zupełnie ok - tradycja oralna jest ble, ale to mój gust, nie problem autora - ale jeśli chodzi o przekazywane treści to trochę mózg rozjebany)


Mapa wnętrza 8/10

Moje pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie spotkanie ze Stephenem Grahamem Jonesem. "Mapa wnętrza" to właściwie opowiadanie, nie powieść, wydane jednak samodzielnie przez MAGa w ich nowej serii horrorowej (tej z dziwacznymi pseudoinicjałami w tytułach; przynajmniej w środku są szeryfy, nie to co w serii z klasyką sf). Rzecz dobrze napisana, niepokojąca. Polecam!


Miasto Jadeitu 6,5/10

Technicznie rzecz biorąc skończyłam je już w październiku (i była to dobra połowa książki, ale przeczytana w 2 dni) ale chcę włożyć kij w mrowisko już teraz. 

Pierwsza połowa tej książki to istna katorga. Przede wszystkim... Fonda Lee nie umie pisać. Pod względem redakcyjnym ta książka jest tragiczna. Infodumpy, wyjaśnienia w narracji tego, co właśnie zostało powiedziane, koszmarne wtręty w czasie teraźniejszym wyglądające jak cytaty z lokalnej wikipedii, postacie, które trudno nawet nazwać tekturowymi (Jezu Chryste, HILO). Gdzieś tam pod spodem jest niezła historia - niespecjalnie oryginalna, bo wszyscy widzieliśmy te filmy fung-fu i gangsterskie, ale to nie jest jakiś wielki problem, no bo przecież rzecz się dzieje w świecie fantasy, prawda?

Prawda? 

Właściwie to nie wiemy, gdzie się dzieje, bo Fonda Lee nie umie pisać. Jak kompletny brak klimatu można zwalić na tłumacza (o nim jeszcze będzie), tak trudno jemu przypisać absolutny brak worldbuildingu. Ja nawet nie wiem w jakich - technologicznie - czasach się to dzieje. Nie mają tu telefonów komórkowych, ale to tyle. Ja nie wątpię, że coś tam Fonda Lee ma wymyślone, natomiast jej niezdolność do przekazywania informacji jest imponująca

Sceny walki są jak z anime i to nie w dobrym sensie. 

Po przebrnięciu przez pierwszą połowę, kiedy w końcu ginie chłop, który powinien kopnąć w kalendarz jakoś w drugim rozdziale, coś zaczyna się dziać. Nawet ten nieszczęsny Hilo zaczyna przejawiać odrobinę konsekwencji w swoich działaniach. Literacko nadal jest źle, ale ma to mniejsze znaczenie. Na tyle, że przeczytam resztę tej serii, ale szału nie było. 

W ogóle Hilo... Generalnie imiona są tu tragiczne, ale nawet nie będę wnikała, może po prostu Kanadyjska wrażliwość mija się z moją o kilometr i nie ma tu nad czym dyskutować. Natomiast tłumacz i redakcja to trochę popłynęli. Ja rozumiem, że imię "Hilo" niespecjalnie przyjaźnie patrzy na przypadki. Rozumiem też, że odmiana analogiczna do odmiany imion Hugo czy Iwo nie jest ładna. No ale można było go w takim razie nie odmieniać a nie walić w czytelnika formą "Hila", prawda? 

I zanim ktoś powie, że znowu chciałam Locke'a Lamory, to odpowiem: OCZYWIŚCIE. I to porównanie, chociaż "Miasto..." przepada w nim z kretesem, wcale nie jest tak odległe, bo w "Kłamstwach..." mamy i gangi i tajemnicze, niesamowite miasto, i nawet takie magiczne kamulce (no, szkło). 

Ogółem po raz kolejny mam wrażenie, że za popularność tytułu odpowiada to ten syndrom ludzi czytających złe fantasy, którzy nagle przeczytali coś innego. Cóż, fajnie, cieszcie się póki możecie, bo jeszcze trochę i przeczytacie coś dobrego a potem to już jest z górki, coraz trudniej znaleźć coś zachwycającego. 

Takie trochę można, ale po co. Spodziewam się, że kolejne tomy będą lepsze. 


Poza tym czytałam sobie powoli po rosyjsku "Sedrce zmieji", ale jakoś to nieco zdechło. Jak zawsze z jednego powodu - frustruje mnie jak wolno czytam po rosyjsku i wpadam w spiralę nienawiści, bo jak nie będę czytała, to nie zacznę czytać szybciej. Plan jest taki, żeby skończyć ten zbiorek do końca roku, ale nie wiem, jak to pójdzie. Na razie od paru tygodni nie idzie wcale, ale za to czytam inne książki. A potem chyba serio "Kłamstwa...", bo liczę, ze mnie wciągną bardziej niż zbiorek opowiadań. 


Filmy

Uśmiech Angeliki

Gra luster 

Tak, ciąg dalszy Montalbano. Po raz kolejny mamy plejadę dziwnych kobiet, pokręconych postaci pobocznych i nieoczywiste sprawy karne. Mamy też inną aktorkę w roli Livii i chociaż nie widzimy jej za dużo na ekranie, to jest jakoś dziwnie. 


I to by było na tyle... pod względem konsumpcji dóbr kultury to nie był jakiś wyjątkowy miesiąc. Dłużyła mi się "Orkiestra" a potem pierwsza połowa "Miasta", w tej desperacji dość wcześnie zaplanowałam sobie, że następną książką w kolejce będzie "Poradnik pogromców wampirów klubu książki z Południa", ponieważ człowiek w kryzysie zawsze może udać się po pomoc do Grady'ego Hendrixa. Jeśli chodzi o dalsze plany, to wjedzie "Znachor"', skoro to taka kultowa książka a potem pewnie coś z książek zakupionych w ramach akcji Rozkopane czyta. 


Rozkopane czyta

To już druga edycja akcji wspierającej księgarnie w centrum poznania organizowanej przez Poznański Trójkąt Bermudzki (fb) aka Poznań_moment (na IG) aka Trujkonta. Kim jest Trujkont nie podejmuję się wyjaśniać, to jest mem, mit, legenda tego miasta, największy troll na swoich własnych profilach i człowiek który jednocześnie faktycznie coś dla tego zmarnowanego miasta robi. Jeśli jednak jesteście zaznajomieni z nazwą "Rozkopane", pocztówkami i magnesami (istnieją już nawet podróbki!!!) w tej tematyce, to stoi za tym właśnie Trujkont. Chłop od dawna walczy o to, żeby, ze w centrum coś przetrwało, organizuje akcje wspierania kiosku w Kupcu Poznańskim itp. oraz, jako się rzekło, Rozkopane Czyta. 

Szczegóły akcji opisane są tutaj: https://rozkopaneczyta.pl ale pokrótce chodzi o to, żeby 

1. Zrobić zakupy w każdej z 6 księgarni w ścisłym centrum Poznania (Rozkopanem) - za zakup zdobywa się pieczątki na specjalnej zakładce. 

2. Zgłosić udział w konkursie (oddać zakładkę z pieczątkami) 

3. Wysłać zdjęcie jak się czyta w Rozkopanem

opcjonalnie można jeszcze na dodatkowe nagrody umieścić zdjęcie w mediach społecznościowych i oznaczyć którąś księgarnię. 

Do wygrania są bejmy, ale prawdę mówiąc to tylko drobiazg, bo jasna cholera, jaka dobrze człowiek może się bawić wydając pieniądze na książki. Pewnie gdybym rozłożyła udział na rozsądne terminy by tak nie było, ale ponieważ nie mam specjalnie czasu na wycieczki do centrum a poza tym jest tam okropnie, to załatwiłyśmy to z siostrą w jeden weekend (potem w kolejny wybrałyśmy się zgłosić udział i zrobić trochę fotek na konkurs) i to było doskonałe rozwiązanie. Takie trochę mini targi książki. A nawet nie takie mini, biorąc pod uwagę, że kupiłam 9 książek i wydałam na nie łącznie 262,18 zł. Tak więc mam co czytać do końca roku, bo chciałabym chociaż część z tego ruszyć. 

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia