To był taki rok, co to były w nim rzeczy absolutnie
wspaniałe i tragicznie beznadziejne. Trudno mi więc jednoznacznie powiedzieć,
czy jako całość był na plus czy na minus. Długofalowo zdecydowanie przeważają
minusy, bo to co było pozytywne znajdowało się raczej w kategorii pozytywnych
przeżyć, po których zostają tylko wspomnienia, a te rzeczy negatywne są, mają i
będą miały konsekwencje. Waha się to od spraw przykrych po absolutnie
przytłaczające. No ale jest jak jest, nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem.
Jest chujowo, będzie jeszcze gorzej, więc zajmijmy się kwestiami najważniejszymi,
czyli skonsumowaną przeze mnie popkulturą, bo w końcu na tym polegają te
rachunki.
W momencie, w którym piszę te słowa czytam 52 książkę w tym
roku. I jestem trochę w szoku, że jednak – faktycznie, czy nieomal – się to
udało, bo wpadłam w kryzys, w listopadzie nie miałam czasu na czytanie i
generalnie się poddałam. A tu jakoś, boczkiem, boczkiem… cyk, dojechałam.
Faktycznie niektóre z tych ostatnich lektur były bardzo cienkie, ale nie
dobierałam ich pod tym kątem (nie moja wina, że Dwukropek postanowił z każdego
opowiadania o Elli zrobić osobną książeczkę).
Podsumowanie wyzwań będzie więc wyglądało mniej więcej tak:
52/52
Sukces lub prawie sukces. Niezależnie od tego, czy doczytam
tę 52 książkę to jestem równocześnie zadowolona i świadoma, że nie ma z czego
się cieszyć – w tych 51-52 książkach jest aż 10 audiobooków, więc tak naprawdę
mam 41-42 książki.
Wyzwanie excellowe
Czyli moja tabelka mająca nieco zrównoważyć twardy fakt iż
książka książce nierówna. Tutaj sytuacja jest o wiele lepsza. Fakt, że pomaga
mi decyzja o odgruzowaniu półki (regału...) wstydu oraz mocne postanowienie
czytania tego, co kupiłam wcześniej niż po dziesięciu latach. Aktualnie (29
grudnia) mam tam wbite 59,25 punkta, jak dokończę Finneya wyjdzie 61 pkt.
W tym roku ten wynik to wypadkowa, jak pisałam, głównie statystyk
własnościowych, które zdecydowanie przeważają nad punktami ujemnymi (audiobooki
i książki po angielsku, których starałam się w tym roku unikać, a kilka mnie
zaatakowało. Albo ja je zaatakowałam, jak w przypadku Yoona Ha Lee).
Choć z powyższych powodów wynik jest nieco skrzywiony, to jestem
zadowolona i uważam, że lepiej oddaje mój czytelniczy rok, nawet jeśli nie
można tego w żadnym wypadku traktować jako ekwiwalentu przeczytania 60 książek
– nie taki zresztą jest cel tej excellowej zabawy. Pierwotnie tabela miała mnie
zachęcać do czytania grubszych książek, bo 52/52 skłania może nie tyle do
skupiania się na broszurkach, co jednak nieco zniechęca do ogromnych cegieł,
które będzie się czytało miesiąc albo dwa. W tym roku tę presję odczuwałam
mniej niż w zeszłym i myślę, że w pewnym stopniu to może być niebezpośrednia
zasługa takiego patrzenia na czytane książki. Myślę, że dało mi to luz
poświęcenia całego czerwca na przeczytanie jednej krótkiej książki – ale za to
po rosyjsku.
Największym plusem jest jednak to, że ruszyłam w końcu te
Himalaje Wstydu, jakie zalegają na moich półkach od dekady (wpadłam w poważny
kryzys na studiach i tak naprawdę nie odzyskałam sił aż do teraz).
Chaotyczne bingo
Tak, ono wciąż się toczy, choć z ledwością, bo odhaczyłam w
tym roku tylko jedno pole: Dumas lub Hugo – padło na „Trzech Muszkieterów”. Byłam
blisko dodania „Serii Ceramowskiej”, ale jak autorowi „Pokażcie mi testament
Adama” ulał się rasizm wymieszany z teorią pustego księżyca (czy co to tam
było… to na podstawie czego Emmerich nakręcił film) to się poddałam. Może w
przyszłym roku się zepnę i dokończę, bo to jest dobrze napisane, acz treści
które przekazuje są… szokujące. Generalnie, jak gdzieś się rozwinęła
cywilizacja, to jakimś cudem – choćby z księżyca – musieli tam dotrzeć biali. Z
początku nic na to nie wskazywało, ale ostatecznie wiem już dlaczego ta książka
nie ma wznowień.
30 stron dziennie
Kiedyś miałam ambitniejsze plany, ale życie zweryfikowało.
Wiadomo, że statystyki stronowe są jeszcze mniej wiarygodne niż te książkowe,
ale jest to zawsze jakiś dzienny cel, który może nie zawsze ma taką samą wagę,
ale zmusza by usiąść na zadzie i jednak poczytać. Planem minimum jest tu
przeczytanie co najmniej strony dziennie – poległam, chociaż nie na tyle
często, żeby to był problem (plus na wakacjach nie uzupełniałam statystyk, więc
mam tam dziurę). Średnio jednak czytałam 35 stron dziennie, więc udało się!
Cały ten czytelniczy rok muszę zapisać na plus. Poczytałam aż 28 nowych autorów (10 w antologii), z których tylko 2 z pewnością nie zagości na dłużej na mojej półce, a z paroma zdecydowanie będę chciała się zapoznać bliżej. Były zawody, były odkrycia – postaram się to jakoś usystematyzować w formie nagród podzielonych na kategorie w zależności od tego, co mi akurat pasowało.
Joseph Conrad
Nie do końca tu pasuje, bo był to autor mi znany, ale po raz
pierwszy czytałam go po angielsku i to jest właściwa droga, moi kochani. Więcej
będzie poniżej, jak przejdziemy do konkretów.
Yoon Ha Lee
Nie umiem wyrazić jak bardzo i jak długo czekałam na
książkę, która mnie tak zachwyci. Na takie – prawdziwe, kurwa – sf, które
wrzuca nas w środek akcji a potem rzuca w nas kamieniami. Tak. Proszę dać. W
drugim i trzecim tomie jest tego trochę mniej (jakby autorowi ktoś uparcie
powtarzał, ze nie zrozumiał i on by wolał takie, gdzie nie trzeba myśleć),
niemniej całość jest przezajedwakurwabista. W „Revenant Gun” jeden chłop jest
jednocześnie ćmą, która jest statkiem kosmicznym, trupem, upiorem i w dwóch
miejscach jednocześnie działając przeciwko samemu sobie.
Carson McCullers
Bawi mnie, jak wyraźnie w moich literackich
zainteresowaniach rysuje się pewien rodzaj kompletnego – i może pozornego -
rozdźwięku między tym, co czytam. Normalnie catholic in the morning, satanist at night, cytując klasyka. Ponieważ
moje drugi tegoroczne odkrycie to przedstawicielka literatury pięknej.
Przeczytałam maleńki zbiorek opowiadań „The Haunted Boy” i wsiąkłam. Jest w tej
prozie jakaś niepokojąca atmosfera, ciężka jak popołudniowy skwar, ale
jednocześnie lodowata, przezroczysta, chłodnie milcząca. Będzie czytana.
Octavia E. Butler
Nie powiem, żeby to nazwisko było mim zupełnie obce, ale nie
słyszałam go nigdy wcześniej w kontekście, który jakoś wiódłby bezpośrednio do
przeczytania jakiejś jej książki. Opowiadanie „Więzy krwi” zmieniło moje
podejście do tej autorki o 180 stopni. Ono jest niesamowite. Obrzydliwe,
dziwaczne, ohydne i niepokojące. Przypomniało mi nieco „Region węża” Cherryh,
jednak u Cherryh zawsze (tak samo w „40000 z Gehenny” czy nawet w „Przybyszu”)
te interakcje z Obcym i ich niepokojące konsekwencje pozostają w sferze
psychiki, a tutaj mamy ohydę pełną gębą. Mam szczerą nadzieję, ze to nie jest
jedyna tak dobra rzecz, jaką Butler napisała.
Z tej samej antologii zainteresowali mnie też Connie Willis
(od dawna na liście do przeczytania, ale nic nie tknęłam), Gary W. Shockley (tylko
on zdaje się prawie nic nie napisał) oraz Tanith Lee (też nazwisko mi znane,
ale nigdy się nie zabrałam za nią)
Wasilij Szukszyn
Jakie piękne i dobre są te teksty! Nakupiłam sobie jego
powieści i opowiadań w oryginale i wierzę, że się zmuszę i przeczytam. Bo
opowiadania były rewelacyjne. Jest w nich pewna ironia wobec bohaterów, ale
jest też tak wiele zrozumienia i sympatii dla ich przywar i zalet. No a „Chce
się żyć” to chyba nigdy nie zapomnę…
Erin Morgenstern
To jest dla mnie największe zaskoczenie. Po Yoonie Ha Lee spodziewałam się, że będzie zacny (porównanie do Cordwainera Smitha… którego poznałam właśnie na okoliczność tej polecanki na okładce „Gambitu lisa”), co do Carson McCullers nie miałam żadnej opinii i oczekiwań, tak Morgenstern raczej unikałam, bo popularne książki rzadko kiedy nie zawodzą. Dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że to jest NO PLOT JUST VIBES?!
W tym roku było zdecydowanie więcej dobrych niż złych książek i te słabsze pozostawiały mnie raczej obojętną. Najsłabsze książki – w kolejności czytania:
„The Cat Who Saved Books”
Nie jest to może jakaś najgorsza literatura na świecie, ale
było to straszliwie proste i niesubtelnie dydaktyczne. Mojej siostrze się
podobało i wciąż nie rozumiem czemu.
Niektóre opowiadania z „Don Wollheim proponuje. 1985”
– całą antologię zaliczam na plus, bo były tam świetne teksty albo takiego
zupełnie ok, natomiast sporo było słabizny.
„Arsene Lupin vs Herlock Sholmes”
Bardzo na siłę. Tak jak pierwsze pojawienie się Herlocka mi się podobało, tak te opowiadania były pisane naprawdę bardziej pod tezę niż pod pomysł.
„Mała syberia”
To zdecydowanie najgorsza książka tego roku i podwójny zawód, bo po Tuomainenie jednak spodziewałam się więcej. Nie żadnej wybitnej literatury, ale solidnego czytadła z dobrym pomysłem (jak chociażby „Człowiek, który umarł”, które choć zamordowane przez nieudolną tłumaczkę wciąż się broni). Nie dostałam tutaj żadnej z tych rzeczy. Bezsensowny pomysł, cały humor oparty na jednym nieudanym tricku – rozmowach, w których każda strona mówi o czymś innym. To było naprawdę straszliwie słabe.
„Orkiestra bezdomnych”
Pochwała stalkingu. Nie jest to książka zła literacko (chociaż oralna tradycja mi nie leży), natomiast to co się w niej odpierdala przechodzi ludzkie pojęcie. Absolutnie okropny bohater, którego bierność, niezaradność, błędy i złe uczynki są nieustannie usprawiedliwiane przez narratora. Ja rozumiem, że to taka konwencja, że taka jest rola tego ducha – ale jaka jest tu rola autora? Co dokładnie Chigozie Obioma chciał nam tą książką przekazać? Że to w porządku zamordować byłą, jak sam sobie na łeb sprowadziłeś nieszczęście?
„Miasto Jadeitu”
Pisałam to wcześniej i napiszę raz jeszcze: Fonda Lee nie
umie pisać. Podejrzewam, że ten drobny fakt nie utkwiłby mi
tak w pamięci (chociaż scena seksu w tej książce jest wstrząsająco potwornie
zła), gdyby nie hajp. Tam jest fabuła w tej książce i nawet wynika jakoś z
konstrukcji świata (chociaż jakby się działa po prostu w naszym świecie a
zamiast jadeitu było opium czy inna kokaina, to niewiele by trzeba było
zmienić…), ale sposób opisania tego woła o pomstę do nieba (albo do Scotta
Lyncha). Ja nawet nie wątpię, że Lee tam sobie ten świat wymyśliła, natomiast
sposób w jaki go opisuje (jeśli można
się posunąć aż tak daleko) jest tragiczny. Mamy nawet wtręty w czasie
teraźniejszym jak rodem z Janloońskiej Wikipedii. Czego nie mamy to
jakichkolwiek informacji o rozwoju technologicznym tego świata. Albo sensownych
postaci (z tego miejsca zdecydowanie nie pozdrawiam Hilo). Konstrukcyjnie też
to leży, bo bohater co powinien zginąć jakoś zaraz na początku męczy się z nami
zdecydowanie za długo.
Słowem – ktoś inny zrobiłby z tego niezły tekst. Poczytam
sobie tę serię dalej, bo jak wspominałam jakaś tam jest fabuła a lubię
gangusów, ale sukcesem bym tego nie nazwała.
„Omnifagus”
Gdyby nie niechlubne dokonania pana Tuomainena, to
byłaby najsłabsza książka tego roku. Pisarstwo rodem z kursów kreatywnego
pisania, poprawne i bez duszy, teksty wyraźnie obliczone na klimat i niezdolne
do zbudowania go. Z tym panem to już się raczej nie spotkamy.
Średnia ocena czytanych przeze mnie w tym roku książek to
7,4. Złożyło się na nie wiele solidnych średniaków – książek może nie wybitnych
ale przyjemnych i zupełnie poprawnych (dominująca oceną było 7). Nawet więc bez
zachwytów, które wyleję z siebie za moment, mogłabym powiedzieć, że tak
zupełnie tego roku nie zmarnowałam.
Najlepsza książka
Nominacje: "Lord Jim", "Doniknąd", "Gambit Lisa"/"Raven Strategem"/"Revenant Gun", "Cyrk nocy", "Endurance"
Wygrywa oczywiście Lord Jim. Pozostali nominowani, chociaż są tam mocni zawodnicy jak „Endurance” czy trylogia Yoona Ha Lee jednak nie mogą się równać z Conradem. Mój boże, jak wiele można powiedzieć… nie mówiąc nic. Jak wspaniale można pisać po angielsku, jak ciężką, poruszającą, mroczną scenę wyznania można napisać..
"Cyrk nocy" odstaje mocno od pozostałych nominacji, ale cholera podobała mi się ta książka, chociaż nie była ani mądra, ani głęboka.
Nagroda „Ale faza ja pierdolę”
Tutaj nominowany mógł być tylko jeden – Piotr Milczarek „Donikąd”. Wspaniała, poryta książka o tym, czego nie ma, o pustce, o końcu. Gdyby Dukaj i Hemingway mieli dziecko i to dziecko postanowiło napisać książkę podróżniczą to właśnie byłoby „Donikąd”.
Najważniejsza książka
Wybór był prosty – „Łowcy skór” to historia bliższa i
znacznie mniej abstrakcyjna jak przejmująca diagnoza społeczna Yoko Ogawy. Napisałam
o „Łowcach” dość długi tekst w rachunku za kwiecień, więc odsyłam tam: https://silvahevsum.blogspot.com/2023/05/rachunek-za-kwiecien-2023.html
Największa przyjemność
Nominacje: "Donikąd","Revnant Gun", "Cyrk nocy"
Są różne rodzaje przyjemności i tu jednak chodziło mi przede wszystkim o pozbawioną głębi frajdę z czytania. Dlatego wybrałam "Cyrk Nocy" Erin Morgenstern, chociaż nie jest to najlepsza książka jaką w tym roku przeczytałam ani nawet najlepsza z nominowanych. Po prostu przyjemnie było poczytać coś z kategorii no plot just vibes.
Najlepsza non-fiction
Najlepszy film
Wygrywa jednak "Gangubai Kathiawadi", najnowszy film Sanjaya Leeli Bhansaliego. "Muszkieterzy", mimo rozmachu, mają jedną scenę takiego kalibru jak każdy najmniejszy fragment "Gangubai".
Najgorszy film
Nominowani: Hobbit, Stargate, Rebel Moon
"Stargate" to nie jest dobry film, ale jak to u Emericha jest solidnie no a pomysły rozpoczęte tutaj dały nam całe uniwersum. Tak naprawdę to jest porządny film i tylko Kurt Russel ciągnie go w dół. "Hobbit" (część 1) to większa chała niż zapamiętałam. Serio, przy kolejnym oglądaniu kompletnie się nie broni. Nawet jednak "Hobbit" wypada... Może nie przyzwoicie ale ma lepsze momenty, w porównaniu do "Rebel Moon".
Lubię Snydera. "Armia Umarłych" podobała mi
się szalenie. Podobnie jak "Sucker Punch", "Watchmen" czy
"300". Nawet ten jego "Człowiek ze stali" był całkiem ok.
Przywykłam do tego, że filmy Snydera się ludziom nie podobają, więc nie
zrażałam się negatywnymi opiniami. I po obejrzeniu mam pytanie do piszących je
- czy wyście oszaleli?? Ten film jest ZNACZNIE GORSZY. Cały ten film to takie
"w poprzednim odcinku". Rzeczy dzieją się błyskawicznie, jedna po
drugiej, chociaż powinny zająć miesiące, może lata. Bohaterka zbiera drużynę z
grubsza nie wiadomo kogo i nie wiadomo po co, a ta drużyna to też jakaś banda
przypadkowych kretonów z jakimś ujeżdżającym gryfy indiańskim księciem z
paździerza na czele. Pomijając już nawet kretynizm i zbędność masy elementów
(ten gryf...) to wszystko sprawia wrażenie na szybko sklejone go streszczenia
jakiegoś serialu i sprowadza się do "Ej, chodź z nami bronić wioski w 4
chłopa przeciwko imperialnemu krążownikowi" "No dobra".
Jest tam jakaś wojna, co to nie wiadomo po co, o co i
z kim, jest magiczna księżniczka co wskrzesza ptaszki, jest chłop przez którego
wszyscy mają kłopoty, ale najwyraźniej nie wypada wyciągać z tego
konsekwencji... Tylko rebelianckie rodzeństwo jest spoko, Ed Skrien, wiadomo,
piękny jak ludobójstwo, jest w końcu jeden jedyny zwrot akcji taki z kategorii
"DZIĘKUJĘ, NARESZCIE", ale bezsensowna akcja prowadząca do niego jest
zbyt bezsensowna żeby ktokolwiek dał się na nią nabrać (poza oczywiście
bohaterami tego filmu).
Snyder próbuje budować klient ale kompletnie mu to nie
wychodzi, przede wszystkim dlatego że ten film jest tak żałośnie na serio,
jednocześnie mając postacie i wydarzenia rodem z bardzo taniej kreskówki. Albo
co gorsza sesji RPG. W dodatku ktoś tam ewidentnie miał pomysł żeby zrobić taki
nieoczywisty casting w efekcie czego jest jeszcze gorzej bo albo mamy
kompletnie przerysowanego Skriena (którego ubóstwiam ale nawet on przebrany za
kosmo-naziste tego nie uratował, szczególnie że jak wspominałam ten film stara
się być na serio) albo bandę jakichś patałachów z innej bajki (budżetowy Hugh
Jackman w roli naiwnego wsiura, co to sprowokował te wszystkie kłopoty ale
udajemy ze nikt tego nie widział).
Wiele elementów tego filmu dałoby się uratować, gdyby
zrobiono go w lżejszej, jawnie przerysowanej konwencji (a wątki skrócono lub
rozwinięto) . A zamiast tego dostajemy ocean krindżu. Jak to ktoś ładnie
powiedział (o czymś zupełnie innym) "Wydaje ci się że to Szekspir a tak
naprawdę to pietnastoletni angst". Ten film jest jak blogowe opko, które
traktuje się tak straszliwie serio, oni się wszyscy zachowują, jakby to było na
serio, jakby to miało sens i było mroczne a tak naprawdę są grupą kolegów w
ciuchach ukradzionych siostrze i makijażu zrobionym kosmetykami wyciągniętymi z
kosmetyczki mamy.
To nie jest tylko najgorszy film zeszłego roku. To jeden z najgorszych filmów jakie w ogóle w życiu widziałam. On nie jest nawet tak zły, że aż śmieszny on jest tak zły, że aż żenujący i człowiek nie wie, gdzie wzrok podziać. Scenariusz jest tu tak potwornie zły, że można nawet powiedzieć, że było do dupy, ale. Tu nie ma żadnych ale, ten film nie ma żadnych zalet, jednego dobrego elementu w nim nie ma.
Seriali nie oglądałam w tym roku prawie wcale, wjechały
zaledwie 2 nowe tytuły, jeden nowy sezon i 3 niepełne powtórki. W kategorii
nowych zdecydowanie wygrywa "Mask Girl". Fakt, że serial
nie do końca broni się przy drugim oglądaniu (nie że coś tam jest nie tak, ale
jego fajność polega na tym, że zawsze robi to czego chcesz, ale na co zwykle
nikt nie ma odwagi, więc pozbawiony tego elementu zaskoczenia nie jest aż tak
fajny). Drugi nowy serial to "Trom", rzecz działa się na
Wyspach Owczych i była ok.
Drugi sezon "Palpito" ("Ukradzionego
serca") był znacznie głupszy od pierwszego - a to jest osiągnięcie - co
się jednak pośmiałam to moje i pewne rozwiązania (chociażby, że skorumpowany
polityk, taki śliniący się na sekretarki pan Janusz okazuje się
najporządniejszym moralnie bohaterem) mi się podobały.
Powtórki to "Lepsi niż my", "Chłopaki z
baraków", "SG-1". Trzy świetne i bardzo od siebie różne tytuły,
do których można wraca wielokrotnie i zawsze cieszą.
Podsumowanie
Vall del Madriu (Andora) |
Mirador de la Grau de Llosa (2036m) - punkt widokowy nieopodal schroniska Sorteny (Andora) |
Refugi de l'Angonella, które uratowało nas w czasie załamania pogody (Andora) |
Lago del Mig (?) (Andora) |
Kawusia w naszym hotelu (Hotel Sirakusa, Andora) |
Camping w Gavarnie z widokiem na cyrk lodowcowy (lodowca już nie było) (Francja) |
Znowu cyrk lodowcowy w Gavarnie (Francja) |
manga o św. Bernadecie, ponieważ Lourdes to stan umysłu (Fronacja) |
pomnik kolarza na Col du Tourmalet (Francja) |
Widok z naszego tarasu w Tuluzie (Francja) |
Brak komentarzy
Prześlij komentarz