No dobrze. To będzie moja pierwsza od lat próba napisania faktycznej recenzji a nie tylko krótkiej notki-impresji, więc nie ręczę za wynik i pewnie zostaną mi zakwasy. Nie takie jednak, mam nadzieję, jak zgaga której nabawiłam się czytając „Czerwony Mars”.
(po czasie stwierdzam, że sposób w
jaki ten tekst stacza się z poziomu poważnej rozmowy do obrzucania swojego
podmiotu inwektywami dość dobrze oddaje popadnie w szaleństwo jakie towarzyszy
lekturze)
Kim Stanley Robinson opublikował
pierwszy tom swojej Trylogii Marsjańskiej w roku 1992 i zgarnął za nią nagrody
Locusa i BSFA. Kolejne tomy cyklu dostały jeszcze Hugo i Nebulę. Przed
otrzymaniem przez „Czerwonego Marsa” Hugo chronił nas zresztą wyłącznie drobny
fakt, że w tym samym roku nominowany był także „Ogień nad otchłanią” (remis z
„Doomsday Book”). Sam fakt jednak ze te dwie powieści – czy może raczej,
wspaniała powieść Vernona Vinge’a (właściwie jak nie czytaliście to rzućcie w cholerę
te moje wypociny i czytajcie „Ogień nad otchłanią”) oraz szkolny referat
Robinsona - znalazły się na tej samej liście jest obrazą dla rozumu i godności
człowieka.
(przyznajcie, długo wytrzymałam
zanim zaczęły się inwektywy)
Oczywiście mówimy tu o nagrodach,
którym daleko od wyznaczania jakichś czysto krytycznoliterackich standardów
niemniej są one jakimś tam rankingiem popularności oraz, co myślę jest znacznie
ważniejsze, są pewnym wyznacznikiem dla czytelników, których gros mało się
interesuje nawet tym jak te nagrody są przyznawane, wie tylko że są ważne i
jest to jakiś tam rodzaj znaczka jakości. To nie jest tak, że żadna dobra
książka nigdy Hugo nie dostała (spoglądam z miłością na C.J. Cherryh – swoją
drogą, jak ktoś jest zainteresowany jak to dokładnie się stało że space opera
przestała być fantastycznym odpowiednikiem disco polo a stała pełnoprawnym SF,
to Hugo 1982 „Downbelow Station” - po polsku jako „Ludzie z gwiazdy Pella” lub
„Stacja Podspodzie” - oraz wspomniany już „Ogień nad otchłanią” są tymi
punktami zwrotnymi), ale też nie jest to jakiś gwarant literackich rozkoszy.
Spojrzymy chociażby na „Czerwonego Marsa”.
„Powieść” Robinsona powszechnie
uznawana jest za dzieło wybitne, „najbardziej realistyczny opis terraformacji
Marsa” i takie tam farmazony. Zacznijmy może od tego rzekomego realizmu. Nie
idzie mi tu teraz o rozprawianie się z warstwą faktograficzno-naukową omawianego
dzieła, szczególne, że czytałam je w wersji polskiej (polskawej, o tym zaraz) i
tam nawet w kwestiach na których – zakładam – autor-geolog się zna
tłumaczka/redakcja nieco popłynęła. Skupmy się na tym jak autorzy tego
stwierdzenia (a i pewnie sam Robinson, bo nic nie wskazuje by było sprzeczne z
jego intencją) rozumieją realizm. Otóż rozumieją go jako przejmującą, pozbawioną
najmniejszego polotu nudę rodem z referatu pisanego na biologię w klasie piątej
poprzez przepisanie słowo w słowo paru haseł z tego czy owego słownika/albumu/encyklopedii.
Słyszeliście o takiej zasadzie jak
„show don’t tell”? Chodzi o to, żeby pokazywać rzeczy zamiast o nich opowiadać
w narracji. No, Kim Stanley Robinson nie słyszał.
Wydawało mi się, że większej obelgi
niż „czytam to dla fabuły” (pozdrawiam twórców serii Expanse) nie mogę
pod adresem żadnej książki rzucić a jednak da się. Otóż, proszę się skupić, oto
ja, orędowniczka literatury spod znaku no plot just vibes, wychodzę na
scenę i mówię książce, że nie ma w niej fabuły. I nie chodzi mi to jakiś
prostacki ciąg wydarzeń, trójaktową strukturę, hurr durr, kto zabił, tylko o
prosty fakt, że w tej książce nie ma żadnej opowieści. Żadnej. A może przede
wszystkim – niczyjej.
Powiedzieć, że w „Czerwonym Marsie”
są słabe postacie, to jest nic nie powiedzieć, to spuścić zasłonę milczenia na
to, co się tu odjaniepawla. Otóż mamy tutaj parę kukieł zbudowanych na
solidnych fundamentach obraźliwych stereotypów: Rosjanie są odporni na mrozy i
przy -60 gołymi rękoma śruby odkręcają, Arabowie to „szlachetni dzikusi” (no i
są oczywiście tańczący derwisze, serio), Francuz jest wiecznie napalony i
rozwalony jak gnój po polu – nawet Amerykanie nie unikają zastania ofiarami tej
obrzydliwiej wizji świata, bo brunet knuje, a blondyn jest kretynem, co
przedstawia nam się chyba jako taka pozytywna cechę, że John to taki trochę everyman:
głupi jak but i zadowolony z siebie (jest też fragment w którym John zostaje
Jezusem, serio). Ach, jest jeszcze maksymalnie sfetyszyzowana Azjatka i trochę
pieprzenia o kulturze Japonii na poziomie od którego gnije mózg. A to jeszcze
nic, bo ta realistyczna wizja kolonizacji zawiera wiele innych realistycznych
treści, wszystkie jak rodem z domowej encyklopedii i to takiej trochę z namiotu
„Wszystko za 5zł” w Niechorzu. Plus bardzo luźno rozumiane koncepcje takie jak hermetyczność,
ciśnienie, temperatura, odmrożenia, powieść... Co tu jest realistyczne?
To że chłop od czasu do czasu przepisze swoimi słowami hasło z encyklopedii i
po prostu wstawi to w narracje? Że napisze taki rozdział o psychologii, że
jego jedyną zaletą jest to, że można go pokazywać znajomym psychologom i
patrzeć jak im z kolei mózg gnije? Mój Boże, nie myślałam że dożyje dnia w
którym to powiem, ale „Marsjanjin” nie tylko jest lepszym tekstem o Marsie, ale
nawet jest lepszą powieścią, choć to tekst w którym bohater futruje bez
mrugnięcia przemrożone pyry, a poetyce całego dzieła bliżej jest do
przydługiego posta na reddicie niż jakiejkolwiek tradycyjnej formy literackiej.
Na Boga, „Księżniczka Marsa” (która skądinąd jest zajebista) to jest bardziej
realistyczna powieść o Marsie bo przynajmniej jest spójna w swojej wizji
(łącznie z tym że ona mu znosi jajko, deal with it). I zawiera marsjańskich
kosmo-rzymian dekady przed Romulanami (w kolejnych tomach).
A, i ta cała międzynarodowa misja leci sobie na Marsa nie
znając ani jednego wspólnego języka, bo przecież to żaden problem mieć w
wyprawie grupę, z którą nie można się w ogóle dogadać. REALIZM.
„Czerwony Mars” zawodzi na każdym polu. Postacie – żałosne
(jedynie Nadia trochę przypomina człowieka, pomijając rosyjską odporność na
odmrożenia), fabuły – brak. Wizji – nie
stwierdzono. Wygląda to tak, że tekturowe imitacje ludzi włóczą się po okolicy
po to, żeby autor mógł ekscytować się kamieniami (i ostatecznie opisy kamulców
to jest chyba najlepszy element tej, ha tfu, powieści) oraz, co gorsza, zaszczycać
nas przemyśleniami (bohaterów? miejscami trudno tu znaleźć dystans między
autorem a wygłaszanymi poglądami) na temat obcych kultur lub jakichś zagadnień
z zakresu psychologii czy innej rzeczy o której nie mają pojęcia. Ten rozdział
o psychologii będzie mnie prześladował do końca życia. I jeśli myślicie, że on
chociaż był w tym tekście w jakimś konkretnym celu, to nie.
Są tu zarysowane pewne problemy (a i z tych opisów kamieni lepszy pisarz zrobiłby coś ciekawego), jednak nigdy nie stają się prawdziwym tematem tej powieści. Wynikają jakoś przypadkiem i rozmywają się w zalewie innych, równie niedokończonych treści, polewanie od czasu do czasu jakimś zjawiskiem spod znaku imperatywu fabularnego. Ot w pewnym momencie bohaterowie stają się właściwie nieśmiertelni, bo tak wygodniej.
Motywy, które dałoby się
rozwinąć w coś poważniejszego, ale Robinson nawet nie próbuje to:
- konflikt między Zielonymi a Czerwonymi (zwolennikami i przeciwnikami
terraformacji); sam ten wątek mógłby być głównym tematem tej powieści ale nie
jest, żadna że stron nie jest przekonująca (autor ewidentnie nie wierzy, że to
jest naprawdę jakiś problem) i mam wrażenie że znalazł się w książce wyłącznie
po to, żeby nawiązać do wspomnianej już „Księżniczki Marsa” (nawiązań do
wcześniejszych tekstów o Marsie jest tu sporo i zrobione są akurat sprawnie)
- życie w małej odizolowanej społeczności – o tym też
mogłaby być ta powieść, ale nie jest, bo wątek ten sprowadza się do tego że
Maja sypia z kim popadnie bo ma dwie szare komórki i potężną chcicę
- kolonizacja/imigracja (i cała właściwie kwestia
kolonialna) – można by, ale po co, mamy tu tylko sygnały w mdłych argumentach
Czerwonych i pozbawiony polotu wątek rewolucji, co to właściwie nie wiadomo kto
ją rozpętał i po co.
- zły kapitalis – mało oryginalnie ale zupełnie do
zrobienia
- eksperymenty społeczne i ich konsekwencje (w „Czerwonym
Marsie sprowadza się to do gromadki potomstwa fetyszyzowanej Azjatki)
- Herezje i sekty zrodzone z nieludzkiego otoczenia – mamy
jedna scenę wpieprzania ziemi do kwiatów przez kosmo-hipisów w seks-kulcie
- bunt kolonii przeciw macierzy (rozumiany bardziej
sensacyjne niż w szerszym kontekście)
- napięcia społeczne spowodowane trudnymi warunkami,
ucieczka z oficjalnych osad, walka o uniezależnienie się od Ziemi (bardziej
partyzantka niż „oficjalny” bunt całej kolonii) – nic z tego nie wynika
- sensacyjny wątek pasażera na gapę – zasygnalizowany i
olany, chłop jest tu tylko po to, żeby się w wygodnych momentach pojawiać i
przeprowadzać bohaterów z punktu A do punktu B
- nieudane próby terraformowania które prowadzą do
katastrofy klimatycznej. Tutaj czasem im coś nie wyjdzie więc próbują nowej
rzeczy. (a serio, wyobraźcie sobie tę degenerującą się kolonię, która własnymi
działaniami doprowadziła do katastrofy i teraz już nic im nie pomoże. Taki
Shackelton spotyka „Ostatni Brzeg” z domieszką „Vatran Auraio” but kinda in
space) (hmm... Czyżbym miała pipo 2025?)
- trójkąt miłosny. Serio, nawet z tego dałoby się zrobić
powieść. Może ona by mi się nie podobała, ale byłaby o czymś.
- rozwój typowo Marsjańskiej kultury i jej konflikt z
ziemianami – sprowadza się to chyba wyłącznie do kompletnie bezsensownych 37 pozaczasowych
minut różnicy między dobą ziemską a marsjańską, które są wprowadzone po nic i
nie mają sensu – a mimo wszystko to wciąż jest właściwie jedyna próba
stworzenia jakiegoś, no nie wiem, unikalnego klimatu, czy coś. Pod koniec jest
też jakieś mamrotanie o tym, że najstarsi mieszkańcy Marsa mają inne, bardziej
utopijne podejście do świata, ale też nie jest to dobrze zarysowane ani nic z
tego nie wynika.
Wszystkie te motywy są tu jakoś zasygnalizowane, czasem
mają szansę nieco się rozwinąć, ale żaden nie staje się tematem tego tekstu,
żaden nie jest rozbudowany, mam wrażenie, że autorowi przyszło do głowy, że
można by o takim czymś napisać, po czym ograniczył się do wstawienia w tekst
ogólnej notatki do późniejszego rozwinięcia. W efekcie zamiast tego wszystkiego
(albo chociaż jednej z tych rzeczy) dostajemy bohaterów którzy jeżdżą po pustkowiu
i mają obraźliwe przemyślenia o różnych kulturach a serwowane to jest w formie
– właściwie – nie powieści ale streszczenia, jakichś notatek. Nazbyt
szczegółowego planu (słabej) powieści, gdzie zamiast szeregu rozmów w wyniku których
bohater coś osiąga dostajemy „Frank wykonał kilka telefonów i sprawę udało się
rozwiązać”.
„Czerwony Mars” nie broni się na żadnym poziomie. To nie
jest tak, że jakiś aspekt kuleje ale nadrabia to inny. Tu nic nie
działa. 2/10
PS tłumaczeniowe: czytałam „Czerwonego Marsa” w najnowszym
wydaniu (Vesper). U tego wydawcy piękna okładka to standard, ale tutaj jest
rewelacyjnie nawet jak na nich. Były momenty, kiedy ta ilustracja jako jedyna
trzymała mnie przy życiu. Z tłumaczeniami w Vesper że bywa różnie. Są świetne
(Lovecraft, Silverberg) ale są i takie sobie. A tu jest jeszcze gorzej,
ponieważ kupiono prawa do starego tłumaczenia (Ewy Wojtczak z roku 1998) a ono
nie jest dobre. Więcej – ociera się o humor z zeszytów. „klucze allena” (allen
keys) zamiast imbusów, „szwajcarski nóż wojskowy” (swiss army knife)
zamiast szwajcarskiego scyzoryka. Jest też Środkowy Wschód, ponieważ tłumaczka
i/lub redakcja nie mieli zamiaru myśleć ani przez 5 sekund przy pracy nad tą
książką i ja się naprawdę im w gruncie rzeczy nie dziwię. Redakcji
merytorycznej pod względem geologii też tu raczej nie było.
PS blurbowe: z tyłu okładki możemy przeczytać, że „Czerwony
Mars” to:
- jedna z najważniejszych powieści w historii gatunku
science fiction – jak? Mnie nie
pytajcie. Nie wiem. Nie widzę (na szczęście) żadnego wpływu tego tekstu na sf.
Nie neguje tego stwierdzenia, jeśli ktoś jest w stajnie pokazać mi co jest tak
ważnego w tej powieści (porównując na przykład do wpływu „Stacji Podspodzie” na
postrzeganie space opery) to proszę, bo jestem szczerze zaciekawiona.
- znakomicie skonstruowana UAHAHAHHAHAHHAHAAHHAHAHAHAHAHAHAHSHA
To nawet nie jest tak, że on jest jakoś wyjątkowo źle
skonstruowany (jak na przykład „Mexican Gothic”), on nawet nie dociera do
poziomu w którym można mówić o jakiejkolwiek konstrukcji. Tu rzeczy się dzieją
(i jest to bardzo hojne określenie) monotonnie i bez żadnego znaczenia dla
całości. Tu nawet nie ma czego konstruować.
- pod względem rozmachu zapierająca dech w piersi.
Jakiego rozmachu? Poziom jakiejkolwiek wizji w tym tekście oscyluje gdzieś w
okolicach minus czterdziestu. Nawet będąc wyjątkowo uprzejmym dla pisaniny
Robinsona można co najwyżej powiedzieć, że jest to książka o przyziemnych
(nomen omen) problemach małych ludzi, którzy szamoczą się z nie do końca
określoną sytuacją w nie do końca określony sposób. Tu nic nie ma szansy wybrzmieć
na tyle wyraźnie, żeby w ogóle było co z tym rozmachem opisywać. Ta nudna przyziemność,
którą Robinson i jego fani rozumieją jako realizm nie ma nic wspólnego z
rozmachem, niezależnie od tego czy się komuś podoba czy nie.
Co to jest za rozmach, to że chłop opisał wiele dekad
funkcjonowania tej kolonii? Tak je zajebiście z rozmachem opisał, że jakby
wyciąć opisy kamulców (a one są i tam najlepszym, co w tej książce jest) to
pewnie by 200 stron z tych 914 zostało. A jakby z tego zostawić fragmenty,
gdzie mamy normalną narrację a nie streszczenie, to nie wiem czy uzbierałoby
się 100. (tak, wyciągam te liczby z dupy, dość już czasu zmarnowałam na te
brednie, ale ebook śmiga po wiadomych stronach, jak ktoś ma czas może mnie
zweryfikować).
Ps o tym, co się tu odzenkomartyniukowiło: w tej
książce są kompletnie zbędne mapki i grafy, które mają chyba podkreślać rzekomo
naukowy charakter tych wypocin. Najwięcej jest ich, o ironio, w tym rozdziale
psychologicznym. Mózg gnije.
Ps podsmowujące: Co do zasady wychodzę z założenia,
że recenzje/opinie w internecie to jedno i dobry punkt wyjścia do dyskusji, ale
tak naprawdę najlepiej samemu się przekonać, o co chodzi. Ale nie po raz
pierwszy zła literatura zweryfikowała moje naiwne przekonania. Nie czytajcie
tego, nie traćcie na to czasu. Jak chcecie realistycznych książek, to sobie
poczytajcie Cherryh.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz