wtorek, 1 lipca 2025

[Rachunek za] Czerwiec 2025

W czerwcu znalazłam nową autorkę, której twórczości zdecydowanie bliżej się przyjrzę, w końcu zaliczyłam zaległe spotkanie klubu książkowego oraz... Byłam w ZOO. 


Książki

Defender

Piąty tom "Przybysza", zapamiętany jako mój ulubiony, może dlatego, że był to pierwszy z tej serii, który przeczytałam po angielsku i w jakimś sensie pierwsza książka, którą po angielsku przeczytałam. O ile dobrze pamiętam, czytałam wcześniej jakiegoś Pratchetta ("Night Watch" zdaje się) i jeszcze "Fairy Land" MacAuleya (ale tu to nie mogę powiedzieć, żebym dużo zrozumiała xD), ale ten "Defender", dodam, że wydrukowany na drukarce miniaturową czcionką, żeby oszczędzać papier, to była chyba pierwsza książka, którą przeczytałam z autentyczną podjarką od początku do końca. 

Czytałam go potem raz jeszcze, kiedy poprzednio robiłam sobie re-read Przybysza (pewnie z 8-10 lat temu), ale nie mam z tym żadnych konkretnych wspomnień. Jak sobie poradził "Defender" po raz trzeci? Cholera jasna, nie wiem. Świetny to jest tom, ale - podobnie jak większość tej serii - jednocześnie nie do końca działa w ten sam sposób czytany po raz kolejny, a szczególnie ze świadomością, co nastąpi potem. W tym sensie, chociaż mamy tu wiele zwrotów akcji i ujawnionych tajemnic, jest to drugi tom w trylogii budujący bazę pod spektakularne wydarzenia tomu trzeciego. 

Co nie znaczy, że mi się nie podobało, podobało mi się jak diabli. 

Jednocześnie jednak choć nie do końca jest to decyzja świadoma, to ostatni z tomów przeczytany przed jakąś nieokreśloną przerwą. Dlaczego? Bo z jednej strony klub książkowy, a z drugiej dorwałam w bibliotece "Królewskiego smoka" i jak zaraz przeczytacie, wciągnęło mnie to jak diabli, a jednak Przybysza to ja znam bardzo dobrze, za to tęsknię do jakichś nowych serii. 


Królewski smok

Sięgnęłam po tę książkę ponieważ tłum ludzi polecił ją jako książkę, w której średniowieczne fantasy faktycznie ma coś wspólnego ze średniowieczem i mimo mało zachęcającego tytułu i koszmarnej okładki - nie zawiodłam się. Wręcz przeciwnie, Kate Elliot na dłużej zagości na moich czytelniczych listach. "Królewski smok" jest rewelacyjny. Dawno już nie czytałam książki, która byłaby tak wciągająca. A takiej, w której średniowiecze przypomina średniowiecze, to jakoś od czasu ostatniej lektury "Ucznia czarnoksiężnika". Elliot kreuje swój świat używając wielu mechanik z zakresu historii alternatywnej, co pozwala jej szybko zarysować pewne kwestie, a jednak nie jest to tanie. To jest - w sensie klimatu - jakaś bardzo, ale to bardzo alternatywna średniowieczna Europa. I działa to doskonale. Jednak tym, co najbardziej mnie porywa w tej powieści jest wiara. To jest jedna z tych bardzo, ale to bardzo nielicznych powieści fantastycznych, gdzie postacie są wierzące i ta wiara nieustannie wpływa na ich decyzje. Religia nie jest tu ornamentem, nie ogranicza się do zwyczajów, strojów i przekleństw - tkwi w centrum światopoglądu bohaterów. To jest absolutnie wspaniałe. 

"Królewski smok" ma w sobie wszystko: politykę, wojny, małe historie małych ludzi i wielkich tego świata spętanych polityką i konwenansami, są dziwaczne stwory i nie do końca  ludzkie postacie. Jest tu magia, rozpięta gdzieś pomiędzy astrologią a mrocznym rytuałem, wpisana w ten świat równie doskonale, jak doskonałe są gwiazdozbiory na niebie. Dwoje głównych bohaterów - przybrany syn dość zamożnego kupca-żeglarza trafia na służbę do lokalnego feudała, choć miał zostać mnichem, a córka maga... ta to ma dopiero przerąbane. 

Elliott ma niesamowity dar do kreowania złożonych postaci. Takich, że człowiek się zastanawia czego do diabła ten gość chce i takich, w których cechy absolutnie podłe łączą się z wybitnymi. Świetnie idzie jej też pokazanie sposobu myślenia przemocowca i gwałciciela (jest tu wątek przemocy seksualnej i niewolnictwa). 

To pierwszy tom z bodaj siedmiotomowej serii, z którą totalnie się zapoznam, musiałam przerwać lekturę z przykrego obowiązku klubowego, ale nosi mnie, żeby rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i czytać, co będzie dalej, bo zarówno zakończenie jak i tytuł drugiego tomu zapowiadają coś bardzo godnego uwagi. 


Koła zębate "No plot, just vibes, niestety w kagańcu oświaty"/10

Japoński klasyk klasyków, Akutagawa Ryonosuke pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. "Koła zębate" to przeglądowy zbiór (w tej formie zestawiony po japońsku, acz nie wiem, ile autor miał tu do powiedzenia, podejrzewam, że niewiele, biorąc pod uwagę obecność tekstów opublikowanych pośmiertnie) ułożony chronologicznie. 

Ten chronologiczny układ z jednej strony jest może korzystny z punktu widzenia literaturoznawcy, jednak dla czytelnika niekoniecznie tworzy zestawienie równomierne, czy interesujące. Przede wszystkim, z chęci pokazania wszystkich aspektów twórczości, znajdują się tu teksty, które zwyczajnie do siebie nie pasują. Ma to tę zaletę, że każdy znajdzie coś dla siebie (dyskusja na temat tego zbioru na klubie czytelniczym była dość interesująca), ale też oznacza, że można ze sporą częścią tekstów nieco się męczyć. Są też one nie tylko różnorodne pod względem tematyki, ale też jakości. Niektóre są naprawdę strasznie słabe. 

Twórczość Aktagawy ma elementy świetne. Niektóre z poruszanych kwestii nie straciły ani trochę na aktualności po 100 latach od powstania (chociażby  "Nos" bardzo trafnie nakreślający problem operacji plastycznych oraz... reprezentacji). Kilka opowiadań jest naprawdę dobrych ("Lalki" albo "Ogród" czy "Jesień"), są takie jak tytułowe, które choć ciężkie w odbiorze jest literacko świetne - trudno żeby przyjemnie czytało się tekst autobiograficzny dotyczący ostatnich dni człowieka, który wkrótce popełni samobójstwo. 

Nie można też pominąć kwestii języka - wszystkie japońskie opracowania podkreślą absolutne mistrzostwo Akutagawy pod tym względem, a tymczasem sama polska tłumaczka przyznaje, że tego oddać się nie da. Jestem gotowa przyjąć, że tak jest - mówimy w końcu o języku i tradycji literackiej drastycznie różnych od polskich. Z drugiej strony jednak tragikomiczne są przypisy. Jest ich niewiele i zwykle absolutnie nic nie wnoszą, a tymczasem są miejsca, w których ewidentnie ich brakuje. 

Dlatego też oczywiście muszę dać Akutagawie taryfę ulgową, czytałam wersję w jakiś tam sposób ograniczoną, nie będę się więc czepiała stylu. Natomiast doczepić mogę się obrzydliwego dydaktyzmu. Większość tekstów w "Kołach zębatych" jest całkiem niezła tylko po to, żeby zakończyć się ordynarnym morałem. To jest prostackie, kompletnie psuje opowiadania skądinąd zupełnie w porządku. Być może jest to jakiś aspekt japońskiej literatury, który po prostu mi nie podchodzi (flaszbaki z "Kota, który ratował książki"). 

Ostatecznie nie mogę powiedzieć, żebym żałowała, kilka opowiadań mi się podobało, kilka było bardzo zabawnych, kilka powiedziało coś mądrego o świecie... ale chyba nie polecam, chyba że jesteście zainteresowani literaturą japońską. 


Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć 

Druga książka spod znaku "Rośliny są głupie i zwierzęta też" jest, tak jak się spodziewałam, lepsza od poprzedniej. Głównym problemem "Głupich ptaków..." była monotonia i powtarzalność, której skutecznie zapobiega różnorodny wybór drani opisanych w tej pozycji. Oczywiście, pewne zmęczenie materiału (materiałem?) też się pojawia, ale w mniejszym stopniu. Ostatecznie uważam, że tego typu treści lepiej się przyswaja w ich naturalnym środowisku - w mediach społecznościowych. To są teksty krótkie i okazjonalne, do szybkiego przeczytania, między jednym a drugim memem. W dużych ilościach robią się powtarzalne i męczące, nawet kiedy w odosobnieniu są niezłej jakości. 

Można się z tej książki sporo dowiedzieć (uważam, że świetny jest dodatek o obserwacji! gdyby autor postanowił w tym stylu pisać krótkie wprowadzenia do różnych dziedzin polski internet by nie zbiedniał!), choć raczej nie nadaje się do czytania w całości.


Audiobooki

La Bestia

Przyznaję od razu, że po książkę Piotrowskiego sięgnęłam dlatego, że katalogi aplikacji a audiobookami (w tym wypadku debilnie nazwany Storytel) wołają o pomstę do nieba. Odfiltrowanie beletrystyki graniczy z cudem, no i tym razem mi się nie udało. Przy czym, przyznaję, "La Bestia" znajduje się gdzieś na pograniczu gatunków. Jest to powieść, ale przerywana fragmentami non-fiction, po części o tytułowym mordercy, po części reportażem ze zbierania materiałów. Wyszło zaskakująco sprawnie, choć myślę, że jest w tym też zaleta bardzo dobrych lektorów. Bardzo doceniam, że autor objaśnia na bieżąco, co sobie dopowiedział, dlaczego i jak się to ma do faktów. Takie fabularyzowane tru-krajmy to ja mogę czytać (słuchać). 

Ogółem audiobook bardzo sprawnie zrealizowany, dobra rzecz. Polecam, ale ostrzegam, że tortur, gwałtów i wszelkiego rodzaju gówna jest tu mnóstwo, więc nie jest to temat dla każdego. 

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia