Przyznam, że siadając do tego rachunku nieco mnie zaskoczyło, że przeczytałam w lipcu tylko jedną książkę. Grubą, ale tylko jedną? Huh. Szybki rzut oka na Storygrapha i wychodzi i na to, że nie pamiętałam tego aż tak źle - "Księcia psów" skończyłam 9 lipca, potem do końca miesiąca czytałam kolejny tom "Korony gwiazd" - "Głaz gorejący". A więc miesiąc spędzony z Kate Elliott i... na urlopie.
Książki
Książę psów
Drugi tom "Korony gwiazd" mnie nie zawiódł. Podejmujemy wątki z pierwszego tomu, dostajemy kilka nowych. Jest miodnie, nawet Sanglant, który jest generalnie nie do zniesienia z tym swoim kompletnym brakiem osobowości, dostaje mocny wątek (i pięknie to gra z tytułem, zresztą rewelacyjnie to wyglądało z perspektywy końcówki pierwszego tomu). Zmienia się nieco klimat, bo zdecydowanie odeszliśmy już od małomiasteczkowej rzeczywistości Laith z początku "Królewskiego smoka", ale nie jest to wada.
Głaz gorejący
Tom trzeci "Korony..." dostarcza nam wreszcie więcej informacji o Aoi i nie są to rzeczy, których się spodziewałam. Jest trochę mocnych scen, są jeszcze nowsi bohaterowie (zaczynam rozumieć, czemu te książki są takie długie...). Kolejna dobra książka, chociaż nie ukrywam, że bardziej mnie interesuje polityka Wendaru niż główny wątek. Zarówno Laith jak i Sanglant są mało interesujący, szczególnie odkąd Sanglantowi się "polepsza". Kumam, że jego brak osobowości jest raczej celowym zabiegiem, ale to nie sprawia, że jest znośny.
Boox Palma 2
Na okoliczność nadchodzących urodzin znalazłam wymówkę, by w końcu kupić czytnik ebooków w dużej cenie i małym rozmiarze, czyli Boox Palma 2. Zdecydowałam się na nowszy model, choć poprzedni wciąż jest w sprzedaży i to w atrakcyjniejszej cenie z powodu nieco lepszych recenzji i nowszego androida - z tym diabelstwem niestety trzeba brać pod uwagę takie sprawy. Myślę jednak (po pomacaniu starszej Palmy, po obejrzeniu bardzo wielu filmików i porównań), że moje wrażenia mogą być potraktowane jako dotyczące obu tych urządzeń (a nawet urządzeń analogicznych innych producentów, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię czytania z tak małego ekranu). Więcej będzie w osobnym poście (podlinkuję tutaj), na razie parę słów na szybko.
Jednym z powodów (głównym było, nie oszukujmy się, "chcę nową zabawkę") była łatwość czytania na tym urządzeniu właściwie wszędzie, znacznie większa niż w przypadku większych czytników (a i tak mam szczęście, że mam 6" Kindle Voyage, bo teraz robią 7" a nawet więcej...). Co jest dość paradoksalne i mam pewne (ponure) przemyślenia natury ogólnej w tej kwestii, ale tutaj najważniejsze jest to, że... tak. To działa.
Zabrałam tę Palmę na urlop, w wysokie góry, w miejsce, w które nie odważyłabym się zabrać kindla - większy i cieńszy jest znacznie bardziej narażony na uszkodzenia w wielkim plecaku itp. Częściowo to jest kwestia mojej paranoi, ale ten Kindle już trochę ze mną jest i wiem, że różne to było w wypchanych plecakach (z racji przycisków na ściskanie i trudnej dostępności porządnych okładek). Palma? Cegłofon jak się patrzy. Jej waga (w okładce jest cięższa niż mój POCO X5 i podobnej wielkości, 242 g vs 210 g) zaskoczyła mnie negatywnie w kontekście wyprawy górskiej, gdzie liczyłam każde 100 gram, ale na co dzień nie jest wielkim problemem.
Tak jak się spodziewałam i jak potwierdziły mi recenzje w internecie (w przeważającej większości pozytywne) - czytam dużo. Czytam wszędzie. W autobusie na górskiej drodze (gdzie pewnie nie wyciągnęłabym papierowej książki a co dopiero Kindla), w drodze piechotą do Lidla, w kuchni czekając aż ekspres zrobi swoje albo podgrzeje się obiad w mikrofali. Nieduży rozmiar sprawia, że Palmę trzyma się w dłoni bardzo pewnie.
Wady? Oczywiście Android. Tak, to jest jedna z zalet w tym sensie, że można sobie tu zainstalować co się chce, działają te wszystkie legimi (ale bierze Palmę za smartfon), bookbeaty, kindle i dowolna apka do czytania, aaale... pierwsze ustawienie tego wszystkiego to kilka godzin walki w gównie a i te wszystkie dowolne aplikacje do czytania (łącznie z Kindle) pozostają jednak daleko w tyle za tym co oferuje Kindle-czytnik (a i pewnie inne czytniki). Chociażby aplikacja, która wyświetla numer stron (co robi czytnik kindle po 2 kliknięciach w Calibre) chyba nie istnieje. Być może robi to KOReader (nie udało mi się go do tego zmusić), ale ten z kolei wywala czarny ekran śmierci przy wybudzaniu Palmy, więc się pożegnaliśmy dość szybko. Co, brzmi to słabo? Było słabo. Moje pierwsze wrażenia były bardzo negatywne, miałam wrażenie, że wywaliłam kupę forsy na kupę gówna. Kiedy jednak już człowiek jakoś spacyfikuje oprogramowanie (stanęło na Nova Launcherze i booxowym Neo Readerze; czeka mnie jeszcze trochę zabawy, ale na razie nie mam na to czasu i ochoty) to jest wspaniale.
E-ink jak to e-ink, genialny wynalazek, ale ten robi kolosalne wrażenie, kiedy porówna się go z e-inkami z pokolenia Kinde 3 (Keyboard). Tu przy ustawieniu ultraszybkiego odświeżania pozwala na odpalenie filmu. Kto nie walczył z przeglądarką na Kindle 3, ten nie zrozumie.
Generalnie, jak pisałam, będzie więcej w osobnym wpisie, ale tak na (niezbyt) szybko to mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z zakupu, a szczególnie po tym, jak miałam okazję zobaczyć tego 7" kindla - masakra, jakie one są ogromne, kompletnie sprzeczne z logiką, rozumem i godnością człowieka. Kupujesz czytnik, żeby nie dźwigać książek i dostajesz coś, co jest większe niż niejedna książka. Cieszę się, że go jednak nie kupiłam - realnie bym go musiała po prostu odesłać.
Andorra!
Byłam w Andorze dwa lata temu, ale wtedy był to dość krótki wypad, który w dodatku nie poszedł tak, jak zaplanowałyśmy. Mimo to byłam absolutnie zachwycona, choć nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się tam wrócić. A jednak!
Początkowo plany na 2025 obejmowały Korsykę, ale różne okoliczności - przede wszystkim ceny lotów - sprawiły, że Korsyka została odłożona na przyszłość, a rok 2025 został rokiem trzech tygodni w Andorze.
Piękna tego kraju nie da się tak po prostu opisać. Nawet kiedy teraz patrzę na własne zdjęcia to nie do końca potrafię uwierzyć, że to prawdziwe miejsce i ja w nim byłam.
Plan był napięty. Były wycieczki jednodniowe, dwudniowe i wielodniowe (nocowanie w Refugis, czyli chatkach, w których w całkiem komfortowych warunkach można przenocować w górach za darmo), różne bazy wypadowe, zdobywanie szczytów i przełęczy a nawet sanktuarium ;) Andora to kraj niewielki, ale bardzo piękny i bardzo ciekawy jeśli chodzi o historię. Do tego liczne muzea w bardzo przystępny i interesujący sposób pozwalają na zapoznanie się z dziejami Księstwa, jego ustrojem politycznym i społecznym. Andora wydaje się dość egzotyczna i odległa, ale wcale nie są to jakieś bardzo drogie czy szalone wakacje. (no dobra, to drugie to nieco kontrowersyjne stwierdzenie xD )
Andora nie ma ani lotniska ani kolei, dostać się można do niej z krajów ościennych, czyli Francji lub Hiszpanii. W praktyce oznacza to lot do Tuluzy lub Barcelony dalszą podróż autobusem. Przetestowałam oba te połączenia i różnica jest głównie... estetyczna. Z Barcelony jedziemy trochę dużej przez suchą, burą Katalonię. Co nie oznacza, że nie ma tam ładnych widoków, szczególnie im głębiej w góry wjedziemy (wielka tama i zalew, samotna góra Santa Fe d'Organya). Od strony Francuskiej mamy soczyście zielone góry, pełne jaskiń a później - kiedy zaczniemy wspinać się do Pas de la Casa - krętą drogę i przepaściste widoki. No a potem już Andora w całej swojej krasie.
Koszt dojazdu zależy głównie od cen biletów lotniczych. Jak mówiłam, leciałam do Tuluzy (dwa lata temu niecałe 800 zł w obie strony - z dużym bagażem), lot z Poznania z przesiadką w Monachium (Lufthansa o ile dobrze pamiętam), w tym roku za 900zł LOTem z Poznania z przesiadką w Warszawie, również z dużym bagażem (plecak). To właściwie największy koszt, bo sama Andorra jest tania (ceny podobne jak w Polsce a na wiele produktów niższe), ponieważ większość hoteli nastawiona jest na turystę zimowego, to latem ceny są bardzo korzystne nawet w czterogwiazdkowych hotelach. Aczkolwiek trzeba tu zaznaczyć, że standardy hotelowe są niższe niż Polsce (jak zresztą wszędzie zagranicą), więc nie dajcie się oszołomić tym gwiazdkom ;) Można jednak dodatkowo zaoszczędzić, jeśli będzie się nocowało w górach.
Nie wolno biwakować na dziko - poza sytuacją, kiedy w refugi nie ma już miejsc, wtedy można się rozbić w pobliżu. W praktyce ludzie się rozbijali nawet jak miejsca były. Myśmy tym razem namiotów nie brali, dużo dźwigania, a szansa na ich użycie znikoma.
Co w ogóle robić w tej Andorze? Zależy od zainteresowań ;) Dla mnie najważniejsze były góry, potem muzea a na koniec ewentualnie zakupy, ale dla wielu turystów (szczególnie tych z krajów ościennych) jest zupełnie inaczej. Andora to strefa wolnocłowa, tani tytoń, tani alkohol, tania elektronika, tanie jedzenie, w końcu - tanie artykuły papiernicze czy kolekcjonerskie (tanie Funko POPy, duże sklepy modelarskie).
Jeśli chodzi o muzea to jest ich wiele i są bardzo różnorodne. Warto z pewnością odwiedzić Muzeum Motoryzacji w Encamp oraz BiciLab w Andorra La Vella (muzeum rowerów) a jak tego wam mało, to w Canillo jest świetne Museu de la Moto czyli muzeum motocykli. W Stolicy zwiedzić można też Andorski Parlament i dowiedzieć się tam wiele o historii kraju i jego ustroju. Do tego w Ordino jest Museu Casa d'Areny-Plandolit - Dom-Muzeum najbogatszej rodziny w Andorze, mocno związanej z polityczną i gospodarczą historią kraju. W Escaldes warto zajrzeć do biblioteki miejskiej, są tam świetne wystawy czasowe (aktualnie grafiki Durera!), stała ekspozycja świetnego Andorskiego rzeźbiarza Viladomata oraz wystawa modeli kościołów romańskich - rozsianych po całym kraju. Choć to skromne budowle, niektóre są wyjątkowej urody (poniżej zdjęcie San Muguel d'Engolasters).
No ale clue programu to jednak góry. Nie przypadkiem tradycyjną nazwą kraju są "Doliny Andorry". Państwo położone jest wysoko w Pirenejach (najniższy punkt to prawie 900 m n.p.m.) i jest po prostu spektakularne. Góry przypominają może nieco nasze Karkonosze, są jednak znacznie większe, zarówno pod względem wysokości, ale też odległości, które są tu do przybycia. A do tego szlaki układali tu tutejsi - ludzie, którzy chodzą na spacer z psem pod coś, co u nas nazwane byłoby wyrypą...
Jest tu wiele szlaków, których nie nazwałabym trudnymi technicznie (choć są momenty, w których wyglądają dość niepokojąco), aczkolwiek nie są to szlaki, do jakich można przyzwyczaić się w Polsce. U nas, co do zasady mam wrażenie szalki są układane. W Andorze są wytyczane tam, gdzie można się jakoś wdrapać, często po dość nieprzyjemnych dla stóp kamieniach, a i zdarzają się miejsca, gdzie przez wielkie gołoborze lub łąkę macie przejść na szagę tak mniej więcej w kierunku kolejnego znaku.
A propos znaków - po raz kolejny sprawdza się zasada, że czasem trzeba wyjechać daleko od domu, żeby docenić to, co się ma. Szlaki w Andorze mamy dwóch rodzajów - międzynarodowe (GRP i HRP) oraz lokalne, oznaczane żółtymi kropami. Te żółte kropy to jest pomysł taki, powiedziałabym, średni w okolicy, gdzie na każdym kamieniu jest pełno okrągłych żółtych plam porostów... W dodatku umiejscowienie tych znaków jest raczej dowolne, czasem są co kawałek, czasem nie ma ich przez dłuugi czas i dopiero po sporym czasie natrafiasz na kolejny i odkrywasz, że źle poszedłeś. Niemniej nie mogę powiedzieć, że jest jakoś bardzo źle, skoro wszędzie dotarłam. Był tylko jeden moment, gdzie musiałyśmy zapytać o drogę i chwała bogu, że akurat przypadkiem szedł jakiś chłopak i nas uratował, bo znaki radośnie pomijały miejsce, w które chciałyśmy się dostać (kropek było pełno w każdym kierunku, bo wszystkie szlaki są kropkami oznaczone) a mapy - miałyśmy dwie, o nich za chwilę - dawały sprzeczne zeznania. Do filozofii wytyczania i oznaczania szlaków należy się przyzwyczaić. Przede wszystkim, kiedy można iść mniej więcej w jakimś kierunku i się dojdzie - to takie własnie założenie przyjmie szlak. Jeśli trzeba przejść przez jakąś stromą łąkę to znak będzie pewnie gdzieś na dole, może na środku i potem na samej górze i każdego z nich się pewnie naszukacie. Drogowskazy też są takie o, mniej więcej w tamtą stronę. Zdarzało się też, że na dużym rozdrożu znak jest tylko w jedną stronę. Generalnie zakłada się tutaj, że ogólnie wiesz co robisz i gdzie idziesz. Dlatego też są tu szlaki dość niebezpieczne i jeśli na mapie napisane jest że szlak jest trudny, to lepiej się tam nie pchać jeśli *naprawdę* nie wiecie, co robicie, bo nawet "zwykły" szlak jest tu stromy, czasem przepaścisty, potrafi prowadzić wielkim skalnym rumowiskiem. W czasie wszystkich naszych wędrówek (i w tym roku i zeszłym) tylko dwa razy natrafiłyśmy na łańcuchy i klamry, za każdym razem w miejscu bardzo popularnym i nastawionym na niedzielnego turystę (w tym w jednym przypadku bez tej klamry i łańcucha wejście byłoby niemożliwe, w drugim chodziło pewnie o warunki pogodowe, w dobrych nie były potrzebne). Zapomnijcie o eleganckich platformach i schodach znanych z naszych gór.
Jak już o drogowskazach mowa - czasy przejść są tu nieco tragikomiczne. Po pierwsze zakładają wyłącznie że jesteście sprawni i idziecie szybko i bez bagażu. To jeszcze pół biedy, ale musicie o tym wiedzieć (w Polsce czasy przejść są uśredniane), natomiast często potrafią twierdzić, że do celu 2 godziny, żeby po godzinie poinformować was, że do celu jeszcze 2 godziny. Ewentualnie 1:55. Słowem, nie sugerujcie się przesadnie, mapa i zdrowy rozsądek są jak zwykle niezbędne.
Mapy: miałyśmy dwie, papierową i elektroniczną w aplikacji LocusMaps (jest w niej do kupienia tylko jedna mapa Andory). Szczególnie ta druga okazała się doskonała. Aplikacja pozwala na wytyczanie tras, pokazuje profile, co szczególnie cenne, a sama mapa jest bardzo dokładna, zawiera wszystkie szlaki, ścieżki, punkty orientacyjne, brody, refugis, cabany (refugis mają łóżka piętrowe, palenisko, są czyste; cabany to schrony z drewnianą platformą do spania, czasem jest palenisko, ale bywa też że są w złym stanie technicznym (np. nie ma drzwi) i rolnicy składują tam sól dla zwierząt itp.; mogą uratować życie, ale noclegu bym tam w razie możliwości nie planowała) oraz drogowskazy. Sama nawrzucałam tam w tym roku mnóstwo zdjęć poszczególnych obiektów, więc i to jest udokumentowane ;) Mapa doskonale działa offline.
A propos zwierząt - w górach Andory pasą się przepiękne andorskie krowy rasy Bruna oraz konie, spotkać można też duże stada owiec oraz świstaki. Te ostatnie są znacznie większe od tych, które znamy z Polskich gór. Sporo jest też ptaków, w tym majestatyczne orłosępy, największe ptaki Europy.
Co ważne jest jeden stwór, którego w górach Andory nie spotkacie - turysta. To nie tak, że góry są zupełnie puste i istnieją popularniejsze szlaki (Comapedrosa, Coms de Jan, Cabana Sorda), ale raczej od czasu do czasu kogoś miniecie, w refugi ktoś pewnie będzie razem z wami nocował, ale nie jest to sytuacja z Polskich gór czy innego Everestu. Nie ma kolejek i tłumów, innych turystów się mija i potem znowu idzie samemu.
Andorskie góry w wielu miejscach wyglądają zwodniczo znajomo - zwodniczo, bo są znacznie większe. Nie chodzi tu tylko o wysokość, przede wszystkim o odległości. Kilkunastokilometrowe są tu normą, a Coronallacs (szlak dookoła Andorry) to już w ogóle rzecz dla hardkorowców. Robiłam w tym roku kilka jego fragmentów i na jednym z nich (rozbitym na 3 dni, ale w 2 dni dałoby się go zrobić z sensem) realnie jakoś w połowie minęłam dziewczynę, która szła i płakała. Mam nadzieję, że dała radę dotrzeć do schroniska (albo chociaż refugi) bo czekała ją jeszcze wspinaczka na solidną przełęcz... a kiedy następnego dnia zrobiłam to, co ona miała za sobą jeszcze lepiej zrozumiałam jej stan. Trasa sama w sobie nie była jakaś straszna, ale stanowiła ułamek bardzo długiej całości.
Z informacji praktycznych: płaci sie tam w euro, noclegi można spokojnie rezerwować przez booking, dojeżdża się z pobliskich lotnisk autobusem (polecam Andbus), na który też można kupić bilety przez internet. Andora nie jest ani w UE ani w Schengen, ale wjeżdża się do niej na zasadach takich samych jak do krajów ościennych (a więc z Polski na dowodzie osobistym). Andorczycy mówią po katalońsku, ale często znają francuski lub hiszpański (kastylijski, właściwie ;) ). Z angielskim słabiej, ale ostatecznie zwykle da się dogadać jeśli znacie parę podstawowych słówek ("bilet", nazwy miejscowości, rodzaje kawy, nazwy posiłków).
Jeśli nie straszne wam góry oraz zdrowy rozsądek, to bardzo polecam. Andora to kraj wspaniałych widoków, interesujących muzeów oraz sympatycznych ludzi.

Brak komentarzy
Prześlij komentarz