Wrzesień to był miesiąc powrotu do ponurej rzeczywistości (chodzenie do pracy, kto to wymyślił), ale miał też mnóstwo zalet, przede wszystkim był pierwszym miesiącem Wielkiego Ponownego Czytania Unii/Sojuszu (WPCUS, hm.... brzmi jak jakaś prywatna szkoła mydła i powidła). Yay!
Książki
Dzicy detektywi
W zeszłym miesiącu byłam jeszcze dość optymistycznie nastawiona do tej pozycji, niestety trochę się od tamtej pory pozmieniało. Przede wszystkim po pierwszej części książka totalnie zmienia formę i ton - zamiast pamiętniczka młodego poety dostajemy jakiś rodzaj wywiadów z przeróżnymi ludźmi, z którymi nie do końca wiadomo, kto rozmawia (i ostatecznie wychodzi na to, że nikt konkretny, nie ma w tym logiki) i z ich opowieści mamy sobie powoli budować losy poetów, którzy w części pierwszej sami poszukiwali pewnej poetki. I ta część nie zaczyna się źle, jednak z czasem robi się bardzo monotonnie, postacie nic mnie nie obchodziły, stylistycznie było bardzo mało różnorodnie (nie wiem, czy to kwestia autora czy tłumaczenia) i ogółem miałam naprawdę wrażenie, że z połowę tego można byłoby wywalić i nikt by nie zbiedniał, choć oczywiście wtedy byłaby to zupełnie inna książka. Nie wątpię, że ona wygląda jak wygląda, bo autor tego właśnie chciał, że uzyskał efekt o jaki mu chodziło i myślę też, że nie znając dobrze meksykańskiej, czy szerzej latynoamerykańskiej sceny literackiej sporo tracę. Niemniej... czy polecam? Nie.
Brothers of Earth
Oto on, początek mojego wielkiego ponownego czytania Unii/Sojuszu! Więc może od początku: o co chodzi z tym WPCUSem? Z zamiarem zapoznania się z całą Unią/Sojuszem C.J. Cherryh nosiłam się od bardzo dawna, ze zrobieniem tego systematycznie i w kolejności chronologicznej też raczej długo, ale to jest obecnie 34 książki (ok, ze dwa są chyba w tym opowiadania) i jakoś tak nigdy nie było czasu, nie było pomysłu, jak to ogarnąć - bo ja absolutnie nie chcę czytać tego ciągiem przez rok, czy coś. W końcu jednak się zmobilizowałam, zrobiłam listę, poszukałam chętnych do współpracy, zgadaliśmy się, ogarnęliśmy i jest, zaczęło się!
"Brothers of Earth" to jeden z debiutów C.J. Cherryh. Jeden z? Ano tak, bo wprawdzie "Brama Ivrel" została wydana wcześniej, ale podobno autorka pracowała nad tymi powieściami jednocześnie a nawet pojawiają się informacje, że "Brothers..." skończyła jako pierwszą. Dla naszej zabawy ma to znacznie marginalne, bo chociaż Morgaine bywa wliczana do Unii/Sojuszu, ja tego nie robię.
Akcja "Brothers..." toczy się w czasach rebelii Hannan, długo, długo po wydarzeniach znanych chociażby z "Stacji Podspodzie". Nasz główny bohater, Kurt Morgan jest nawigatorem na statku kosmicznym Sojuszu... a raczej był, bo statek został zniszczony w potyczce ze statkiem Hannan (również uległ zniszczeniu) i ewakuuje się, jako jedyny ocalały, na pobliską planetę, na której - alleluja - panują warunki przyjazne dla życia. Ta sytuacja ma jednak pewne konsekwencje: to życie tam jest. Co więcej ma rozwiniętą cywilizację, kulturę, spory religijne, kolonializm i całą kupę różnego rodzaju uprzedzeń na tle etnicznym. Kurt zostaje wplątany w całą tę skomplikowaną aferę, różne strony konfliktu ciągną go w swoją stronę a w dodatku on sam nie potrafi porzucić swoich przekonań na temat tego, jak powinno się postępować. nie zgadniecie: robi się z tego straszny burdel.
Choć "Brothers..." to krótka książka (250 stron, jak na książkę sf prawdziwa kruszynka) Cherryh porusza tu bardzo dużo poważnych kwestii, przede wszystkim związanych z kolonializmem oraz wielowiekowymi zaszłościami i ich konsekwencjami. Kurt - a zatem i czytelnik - karmiony jest poglądami jednej tylko strony, którym nie mamy powodu nie ufać... aż do czasu, kiedy okazuje się, że sprawa nie jest taka prosta. Centralny konflikt ma wiele stron i, jak to u Cherryh, każda z nich ma rację a co gorsza okoliczności sprawiają, że nie zawsze może postąpić zgodnie z osobistymi przekonaniami. Ot chociażby władczyni jednego z krajów musi brać pod uwagę kwestie teologiczne i długofalowe następstwa czegoś, co jest z samej swej natury heretyckie. Osobiście może ma wątpliwości, ale nie może na te wątpliwości narazić swoich poddanych, bo konsekwencje dla cywilizacji będą katastrofalne. I tak dalej i tym podobne. Uwikłani w historię, kulturę, religię, cywilizację i konwenans bohaterowie nie mogą się wyrwać z matni i można wręcz powiedzieć, że Fatum ciągnie ich ku katastrofie.
Analogie do sytuacji Indian Północnoamerykańskich są oczywiste, ale to nie sprawia, że poruszane tematy są mniej uniwersalne. Jest tu dużo bardzo mocnych scen, które na pewno pozostaną na długo w mojej pamięci.
Opis z tyłu okładki zapewnia nas, że ło panie, takich kosmitów, toście jeszcze nie widzieli... no dobrze, żeby oddać sprawiedliwość, dosłownie napisane tam jest, że "takiego obrazu obcego społeczeństwa nie widzieliśmy od czasów Diuny" i to "alien society" można różnie odczytywać. Niewątpliwie społeczeństwo nemetów jest bardzo złożone i tkwi w centrum powieści. Tu absolutnie nie mogę powiedzieć złego słowa, to jest cudownie wielowarstwowe i te wszystkie zaszłości, uprzedzenia, polityka i historia sprawiają, że naprawdę wiele sytuacji jest bez wyjścia dla żadnej ze stron. Wspaniałe. Natomiast czy takie obce? Gdyby nie pewne elementy historii Kurta (nie wdając się w spoilery) to równie dobrze mogłaby być powieść fantasy a nemet - ludźmi. Ich kultura różni się od znanych nam na ziemi ale oni sami od ludzi nie różnią się wcale. I nie chodzi mi o ich wygląd, który opisany jest dość mgliście, ale wszystko inne. Przyznam, że trochę zgrzytałam zębami za każdym razem, kiedy postacie mówiły sobie, że się kochają. Od kiedy to kosmici muszą znać pojęcie miłości? I pewnie u innego autora nie czepiałabym się tego, bo to naprawdę nie jest jakieś specjalnie istotne dla całości, ale to jest, cholera, C.J. Cherryh. Dosłownie osoba, które przyzwyczaiła mnie do oczekiwania znacznie więcej obcości w obcych. No nic, to jej debiut.
Ten debiut czuć też w takim motywie insta-love, który - myślę - jest jaki jest dlatego, że chciała by ta książka była krótka a nie wymyśliła dobrego sposobu na opisanie jakoś upływu czasu albo zrobienie z tego małżeństwa politycznego i może nawet wbrew woli postaci. Myślę, że w ten sposób byłoby to znacznie ciekawsze, ale i książka musiałaby być grubsza. Czy 10 lat później C.J. Cherryh napisałaby to lepiej? Z pewnością. Czy teraz jest złe? Absolutnie nie.
Nie sposób podkreślić jak świetnie zrobiona jest sytuacja społeczno-polityczne, jak skomplikowane, wielowarstwowe i nierozwiązywalne są problemy tego społeczeństwa. Tu widać w całej okazałości, że to jest może jeszcze nieopierzona ale autorka, która zdobędzie potem bodaj 4 Hugo. To jest naprawdę bardzo dobra książka. Polecam.
Dziecko płomienia
Czwarty tom "Korony gwiazd". Tak dla pełnej przejrzystości, to skończyłam go 2 października, ale chcę to mieć już z głowy, zaczęłam to czytać 4 sierpnia, jeszcze w Andorze. Potem, jak pisałam, nawet zapomniałam, że to czytam, tak mnie wciągnęło, no ale już, koniec, doczytałam. I pewnie, wbrew deklaracjom, jednak przeczytam resztę, chociaż mam wiele zastrzeżeń i to nie tylko do pani Elliott. Zacznijmy jednak on niej.
Jak pisałam, nie ma powodu, dla którego ta książka jest tak długa. Szczególnie niemożliwie nudny i irytujący wątek Adiki można by mocno okroić, odpuścić sobie te długaśne rozdziały, w których oni idą z miejsca w miejsce, gdzie nie dzieje się nic istotnego, tylko możemy sobie popatrzeć na to, że kiedyś były na tym świecie sfinksy (a może i nadal są), krasnoludy i co tam jeszcze. To było nudne, to było po nic, mózg sobie chciałam wydrapać. To właśnie ta wędrówka tak mnie pokonała w połowie powieści, że już naprawdę chciałam się poddać.
Na szczęście w końcu wracamy do polityki i wojen i robi się ciekawej - a i czyta się szybciej.
Wkurzyło mnie też przedstawienie Polaków, generalnie żenujące.
Co jeszcze jest żenujące? A no "tłumaczenie". Pierwsze trzy tomy przetłumaczone były solidnie i przede wszystkim konsekwentnie, z dbałością o językowe detale będące sercem herezji stanowiącej ważny element fabuły. W tomie 4 zmieniła się tłumaczka, co więcej nie chciało jej się przeczytać poprzednich tomów a nawet mam poważne podejrzenia, czy pod tym nazwiskiem nie ukrywa się więcej osób, bo są tutaj duże fragmenty, gdzie tłumacze ewidentnie nie ma pojęcia, co się dzieje a miałby, gdyby chociaż przeczytał ten właśnie tom. I żeby była jasność, to nie są dobre wpadki, to jest poziom opek obśmiewanych na analizatorniach. Z tekstów, których absurd widoczny jest bez kontekstu mój faworyt to:
Przyjrzała się Alainowi pionowo osadzonymi oczami.
Zostawiam was z tą wizją.
No to będę czytała dalej czy nie? No, cholera, ciekawi mnie co dalej z Henrykiem, Rosvitą, nawet Alainem. Niestety kolejny tom (bo ostatnie dwa chyba się w Polsce nie ukazały w ogóle) tez tłumaczyła ta sama osoba, co tom 4, więc entuzjazm u mnie znikomy. Może więc sięgnę po oryginał, bo chociaż nazwy własne i pewne wybory stylistyczne pierwszej tłumaczki mogą trochę mi stać na zdradzie, to ostatecznie ta druga i tak miała w dupie nie tylko to, co było przed nią, ale to co sama napisała pięć stron wcześniej (North Mark, czyli Północna Marchia, bo to "mark" to to samo "mark" co w "Denmark" bywało czasem Północnym Znakiem, bo ktoś tu jest debilem), że nie wspomnę o tym, że język polski jest również dla tej osoby językiem obcym i np. przez całe te prawie 1000 stron nie dowiedziała się, jakiego rodzaju i liczby jest piękne polskie słowo "drzewce".
Audiobooki
Nie oświadczam się
Dosłuchałam po dłuższej przerwie zebranych reportaży prasowych Wiesława Łuki o zbrodni połanieckiej. To nie była dobra książka na audiobook. Mnóstwo nazwisk, sprzecznych zeznań, kłamstw, nazwisk, powiązań rodzinnych, nazwisk. Nawet to, że znam ten temat niewiele mi pomogło. Myślę, że głównym powodem tej sytuacji jest to, że to są reportaże z prasy, z epoki - co ma oczywiście ogromną wartość, ale jednocześnie niejako zakłada, że czytelnik jest na bieżąco. Myślę, że w formie książkowej to byłaby ciekawa lektura, jako audiobook się nie sprawdza.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz