poniedziałek, 1 września 2025

[Rachunek za] Sierpień 2025

Większość miesiąca upłynęła mi na urlopie, choć nie zaniedbywałam czytania (wbrew temu, jak to może wyglądać). 


Książki:

Dziecko płomienia

Taka zabawna sytuacja, myślę dość symptomatyczna: napisałam to podsumowanko, poszłam czytać inne sprawy i oddałam "Dziecko płomienia" do biblioteki, kiedy tylko było można (była zamknięta z powodu zmiany katalogu) I po paru godzinach dotarło do mnie (tj. zobaczyłam na Storygraphie), że ja tej książki... Nie skoncyzlam. Że jestem w połowie. 

Myślę że to dość dobrze oddaje jak bardzo wciągnęło mnie szamanistyczne pierdolamento o niczym. Czytam to dalej ale jeszcze nie wiem czy będę miała siłę dokończyć tę książkę. Bo jakoś serii raczej nie będę kontynuowała... 

Każdy z tomów Korony Gwiazd jest grubszy od poprzedniego. I wiecie czym to jest uzasadnione? ABSOLUTNIE NICZYM. Ten rozdział, który mnie tak pokonał że aż wyparłam że w ogóle czytam tę książkę to można było wywalić pewnie w całości. A i tak, obawiam się, że niestety wątek aoi, magicznego pierdolamento i tych szamanistycznych flaków z olejem, że nie wspomnę o doskonale pozbawionym osobowości Sanglancie, to jest faktyczny główny wątek tego tekstu. Szkoda. Bo zapowiadało się bardzo smakowicie. 

Najsłabsza część jak do tej pory, nie jest to jakaś bardzo zła książka, ale jest potwornie długa i mamy tu więcej Laith i całej tej, cóż, głównej fabuły o Aoi, która mówiąc oględnie nie jest najbardziej porywająca. Plus dostajemy wątek w epoce kamienia, a to jest jakiś mój chyba najbardziej znienawidzony okres w historii, szczególnie że okraszone to jest szamanizmem, którego pasjami nie znoszę. Robię sobie przerwę od tej serii, bo mam książkę na klub do przeczytania ale wrócę. 


Dzicy detektywi

Dopiero zaczęłam, więc więcej będzie we wrześniu - to jest książka na wrześniowy Klub PIWu w Bookowskim. Szalona autobiograficzna jazda o poetach w latach 70. Miejscami fragmenty wprost genialne, tyle mogę powiedzieć w tym momencie. Ciekawe jest to, że bohaterowie kogoś szukają a tymczasem narracja jest o szukaniu właśnie ich. Zawiłe, owszem, wielowarstwowe. Miejscami jest prześmiesznie. 


Andorra! 

Większość mojego urlopu miało miejsce w sierpniu, ale co było do opisania zrobiłam w rachunku za lipiec. Niemniej powtórzę raz jeszcze: było zajebiście. Andorra jest zajebista. URLOPY są zajebiste. 


Airshow Radom

Tu miała byc jakaś relacja z tego wydarzenia, no ale nie będzie. Cała ta wycieczka w ogóle była pasmem niefortunnych wypadków i to że Airshow się nie odbędzie było dla mnie oczywiste już tydzień wcześniej... ale sądziłam że zawiedzie pogoda, a nie że dojdzie do śmiertelenego wypadku. 


Worldshift konferencja

Wzięłam udział - jeśli można tak nazwać oglądanie filmików w internecie - w konferencji Worldshift - konferencji pisarzy szeroko pojętej fantastyki. Były to trzy dni intensywnego oglądania różnych prezentacji, a zapisałam się tylko na część z dostępnych. Udało mi się obejrzeć wszystko co chciałam, z z czego sporo było całkiem ciekawych. Oczywiście błyszczała K.M. Weiland (od niej w ogóle dowiedziałam się o tej konferencji), ale parę innych też było cennych. Oczywiście nie tak, że wszystko było super - niektóre mniej mnie ciekawiły, niektóre to były kołczingowe brednie, ale nie zabrakło też konferencyjnych klasyków - kogoś, kto mamrocze i kogoś, kto z jakiegoś powodu mówi o sobie (były chyba ze 3 takie prelekcje, pojęcia nie mam o co chodziło, nawet nie wiem, kim byli ci ludzie). Niemniej, cieszę się bardzo, że wzięłam w tym udział, prelegenci dawali sporo przydatnych materiałów do ściągnięcia. 

Drobna uwaga techniczna: nie było ani razu żadnych problemów z odtwarzaniem itd. Czapki z głów. Osiągnięto to prostym, ale skutecznym sposobem: prezentacje zostały nagrane wcześniej, a prelegenci grasowali na czacie, by móc odpowiadać na pytania uczestników. Dostęp był darmowy przez 24h, więc niestety nic tu nie podlinkuję, aczkolwiek mam notatki i może coś z nich kiedyś sklecę.  


Gry

System Shock (remake)

Taki sobie zrobiłam prezent na urodziny, bo jakoś tak wyszło, że mają Thiefa w małym palcu, w System Shocka nigdy nie grałam. Za dużo jednak nie pograłam, więc nie mam na razie niczego mądrego do powiedzenia. 

Czytaj dalej »

piątek, 1 sierpnia 2025

[Rachunek za] Lipiec 2025

Przyznam, że siadając do tego rachunku nieco mnie zaskoczyło, że przeczytałam w lipcu tylko jedną książkę. Grubą, ale tylko jedną? Huh. Szybki rzut oka na Storygrapha i wychodzi i na to, że nie pamiętałam tego aż tak źle - "Księcia psów" skończyłam 9 lipca, potem do końca miesiąca czytałam kolejny tom "Korony gwiazd" - "Głaz gorejący". A więc miesiąc spędzony z Kate Elliott i... na urlopie. 


Książki

Książę psów

Drugi tom "Korony gwiazd" mnie nie zawiódł. Podejmujemy wątki z pierwszego tomu, dostajemy kilka nowych. Jest miodnie, nawet Sanglant, który jest generalnie nie do zniesienia z tym swoim kompletnym brakiem osobowości, dostaje mocny wątek (i pięknie to gra z tytułem, zresztą rewelacyjnie to wyglądało z perspektywy końcówki pierwszego tomu). Zmienia się nieco klimat, bo zdecydowanie odeszliśmy już od małomiasteczkowej rzeczywistości Laith z początku "Królewskiego smoka", ale nie jest to wada. 


Głaz gorejący

Tom trzeci "Korony..." dostarcza nam wreszcie więcej informacji o Aoi i nie są to rzeczy, których się spodziewałam. Jest trochę mocnych scen, są jeszcze nowsi bohaterowie (zaczynam rozumieć, czemu te książki są takie długie...). Kolejna dobra książka, chociaż nie ukrywam, że bardziej mnie interesuje polityka Wendaru niż główny wątek. Zarówno Laith jak i Sanglant są mało interesujący, szczególnie odkąd Sanglantowi się "polepsza". Kumam, że jego brak osobowości jest raczej celowym zabiegiem, ale to nie sprawia, że jest znośny. 


Boox Palma 2 

Na okoliczność nadchodzących urodzin znalazłam wymówkę, by w końcu kupić czytnik ebooków w dużej cenie i małym rozmiarze, czyli Boox Palma 2. Zdecydowałam się na nowszy model, choć poprzedni wciąż jest w sprzedaży i to w atrakcyjniejszej cenie z powodu nieco lepszych recenzji i nowszego androida - z tym diabelstwem niestety trzeba brać pod uwagę takie sprawy. Myślę jednak (po pomacaniu starszej Palmy, po obejrzeniu bardzo wielu filmików i porównań), że moje wrażenia mogą być potraktowane jako dotyczące obu tych urządzeń (a nawet urządzeń analogicznych innych producentów, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię czytania z tak małego ekranu). Więcej będzie w osobnym poście (podlinkuję tutaj), na razie parę słów na szybko.

Jednym z powodów (głównym było, nie oszukujmy się, "chcę nową zabawkę") była łatwość czytania na tym urządzeniu właściwie wszędzie, znacznie większa niż w przypadku większych czytników (a i tak mam szczęście, że mam 6" Kindle Voyage, bo teraz robią 7" a nawet więcej...). Co jest dość paradoksalne i mam pewne (ponure) przemyślenia natury ogólnej w tej kwestii, ale tutaj najważniejsze jest to, że... tak. To działa. 

Zabrałam tę Palmę na urlop, w wysokie góry, w miejsce, w które nie odważyłabym się zabrać kindla - większy i cieńszy jest znacznie bardziej narażony na uszkodzenia w wielkim plecaku itp. Częściowo to jest kwestia mojej paranoi, ale ten Kindle już trochę ze mną jest i wiem, że różne to było w wypchanych plecakach (z racji przycisków na ściskanie i trudnej dostępności porządnych okładek). Palma? Cegłofon jak się patrzy. Jej waga (w okładce jest cięższa niż mój POCO X5 i podobnej wielkości, 242 g vs 210 g) zaskoczyła mnie negatywnie w kontekście wyprawy górskiej, gdzie liczyłam każde 100 gram, ale na co dzień nie jest wielkim problemem. 

Tak jak się spodziewałam i jak potwierdziły mi recenzje w internecie (w przeważającej większości pozytywne) - czytam dużo. Czytam wszędzie. W autobusie na górskiej drodze (gdzie pewnie nie wyciągnęłabym papierowej książki a co dopiero Kindla), w drodze piechotą do Lidla, w kuchni czekając aż ekspres zrobi swoje albo podgrzeje się obiad w mikrofali. Nieduży rozmiar sprawia, że Palmę trzyma się w dłoni bardzo pewnie. 



Wady? Oczywiście Android. Tak, to jest jedna z zalet w tym sensie, że można sobie tu zainstalować co się chce, działają te wszystkie legimi (ale bierze Palmę za smartfon), bookbeaty, kindle i dowolna apka do czytania, aaale... pierwsze ustawienie tego wszystkiego to kilka godzin walki w gównie a i te wszystkie dowolne aplikacje do czytania (łącznie z Kindle) pozostają jednak daleko w tyle za tym co oferuje Kindle-czytnik (a i pewnie inne czytniki). Chociażby aplikacja, która wyświetla numer stron (co robi czytnik kindle po 2 kliknięciach w Calibre) chyba nie istnieje. Być może robi to KOReader (nie udało mi się go do tego zmusić), ale ten z kolei wywala czarny ekran śmierci przy wybudzaniu Palmy, więc się pożegnaliśmy dość szybko. Co, brzmi to słabo? Było słabo. Moje pierwsze wrażenia były bardzo negatywne, miałam wrażenie, że wywaliłam kupę forsy na kupę gówna. Kiedy jednak już człowiek jakoś spacyfikuje oprogramowanie (stanęło na Nova Launcherze i booxowym Neo Readerze; czeka mnie jeszcze trochę zabawy, ale na razie nie mam na to czasu i ochoty) to jest wspaniale. 

E-ink jak to e-ink, genialny wynalazek, ale ten robi kolosalne wrażenie, kiedy porówna się go z e-inkami z pokolenia Kinde 3 (Keyboard). Tu przy ustawieniu ultraszybkiego odświeżania pozwala na odpalenie filmu. Kto nie walczył z przeglądarką na Kindle 3, ten nie zrozumie. 

Generalnie, jak pisałam, będzie więcej w osobnym wpisie, ale tak na (niezbyt) szybko to mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z zakupu, a szczególnie po tym, jak miałam okazję zobaczyć tego 7" kindla - masakra, jakie one są ogromne, kompletnie sprzeczne z logiką, rozumem i godnością człowieka. Kupujesz czytnik, żeby nie dźwigać książek i dostajesz coś, co jest większe niż niejedna książka. Cieszę się, że go jednak nie kupiłam - realnie bym go musiała po prostu odesłać. 


Andorra!

Byłam w Andorze dwa lata temu, ale wtedy był to dość krótki wypad, który w dodatku nie poszedł tak, jak zaplanowałyśmy. Mimo to byłam absolutnie zachwycona, choć nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się tam wrócić. A jednak! 

Początkowo plany na 2025 obejmowały Korsykę, ale różne okoliczności - przede wszystkim ceny lotów - sprawiły, że Korsyka została odłożona na przyszłość, a rok 2025 został rokiem trzech tygodni w Andorze

Piękna tego kraju nie da się tak po prostu opisać. Nawet kiedy teraz patrzę na własne zdjęcia to nie do końca potrafię uwierzyć, że to prawdziwe miejsce i ja w nim byłam. 

Plan był napięty. Były wycieczki jednodniowe, dwudniowe i wielodniowe (nocowanie w Refugis, czyli chatkach, w których w całkiem komfortowych warunkach można przenocować w górach za darmo), różne bazy wypadowe, zdobywanie szczytów i przełęczy a nawet sanktuarium ;) Andora to kraj niewielki, ale bardzo piękny i bardzo ciekawy jeśli chodzi o historię. Do tego liczne muzea w bardzo przystępny i interesujący sposób pozwalają na zapoznanie się z dziejami Księstwa, jego ustrojem politycznym i społecznym. Andora wydaje się dość egzotyczna i odległa, ale wcale nie są to jakieś bardzo drogie czy szalone wakacje. (no dobra, to drugie to nieco kontrowersyjne stwierdzenie xD )

Andora nie ma ani lotniska ani kolei, dostać się można do niej z krajów ościennych, czyli Francji lub Hiszpanii. W praktyce oznacza to lot do Tuluzy lub Barcelony dalszą podróż autobusem. Przetestowałam oba te połączenia i różnica jest głównie... estetyczna. Z Barcelony jedziemy trochę dużej przez suchą, burą Katalonię. Co nie oznacza, że nie ma tam ładnych widoków, szczególnie im głębiej w góry wjedziemy (wielka tama i zalew, samotna góra Santa Fe d'Organya). Od strony Francuskiej mamy soczyście zielone góry, pełne jaskiń a później - kiedy zaczniemy wspinać się do Pas de la Casa - krętą drogę i przepaściste widoki. No a potem już Andora w całej swojej krasie. 

Koszt dojazdu zależy głównie od cen biletów lotniczych. Jak mówiłam, leciałam do Tuluzy (dwa lata temu niecałe 800 zł w obie strony - z dużym bagażem), lot z Poznania z przesiadką w Monachium (Lufthansa o ile dobrze pamiętam), w tym roku za 900zł LOTem z Poznania z przesiadką w Warszawie, również z dużym bagażem (plecak). To właściwie największy koszt, bo sama Andorra jest tania (ceny podobne jak w Polsce a na wiele produktów niższe), ponieważ większość hoteli nastawiona jest na turystę zimowego, to latem ceny są bardzo korzystne nawet w czterogwiazdkowych hotelach. Aczkolwiek trzeba tu zaznaczyć, że standardy hotelowe są niższe niż Polsce (jak zresztą wszędzie zagranicą), więc nie dajcie się oszołomić tym gwiazdkom ;) Można jednak dodatkowo zaoszczędzić, jeśli będzie się nocowało w górach. 

Nie wolno biwakować na dziko - poza sytuacją, kiedy w refugi nie ma już miejsc, wtedy można się rozbić w pobliżu. W praktyce ludzie się rozbijali nawet jak miejsca były. Myśmy tym razem namiotów nie brali, dużo dźwigania, a szansa na ich użycie znikoma. 

Co w ogóle robić w tej Andorze? Zależy od zainteresowań ;) Dla mnie najważniejsze były góry, potem muzea a na koniec ewentualnie zakupy, ale dla wielu turystów (szczególnie tych z krajów ościennych) jest zupełnie inaczej. Andora to strefa wolnocłowa, tani tytoń, tani alkohol, tania elektronika, tanie jedzenie, w końcu - tanie artykuły papiernicze czy kolekcjonerskie (tanie Funko POPy, duże sklepy modelarskie). 

Jeśli chodzi o muzea to jest ich wiele i są bardzo różnorodne. Warto z pewnością odwiedzić Muzeum Motoryzacji w Encamp oraz BiciLab w Andorra La Vella (muzeum rowerów) a jak tego wam mało, to w Canillo jest świetne Museu de la Moto czyli muzeum motocykli. W Stolicy zwiedzić można też Andorski Parlament i dowiedzieć się tam wiele o historii kraju i jego ustroju. Do tego w Ordino jest Museu Casa d'Areny-Plandolit - Dom-Muzeum najbogatszej rodziny w Andorze, mocno związanej z polityczną i gospodarczą historią kraju. W Escaldes warto zajrzeć do biblioteki miejskiej, są tam świetne wystawy czasowe (aktualnie grafiki Durera!), stała ekspozycja świetnego Andorskiego rzeźbiarza Viladomata oraz wystawa modeli kościołów romańskich - rozsianych po całym kraju. Choć to skromne budowle, niektóre są wyjątkowej urody (poniżej zdjęcie San Muguel d'Engolasters). 



No ale clue programu to jednak góry. Nie przypadkiem tradycyjną nazwą kraju są "Doliny Andorry". Państwo położone jest wysoko w Pirenejach (najniższy punkt to prawie 900 m n.p.m.) i jest po prostu spektakularne. Góry przypominają może nieco nasze Karkonosze, są jednak znacznie większe, zarówno pod względem wysokości, ale też odległości, które są tu do przybycia. A do tego szlaki układali tu tutejsi - ludzie, którzy chodzą na spacer z psem pod coś, co u nas nazwane byłoby wyrypą...

Jest tu wiele szlaków, których nie nazwałabym trudnymi technicznie (choć są momenty, w których wyglądają dość niepokojąco), aczkolwiek nie są to szlaki, do jakich można przyzwyczaić się w Polsce. U nas, co do zasady mam wrażenie szalki są układane. W Andorze są wytyczane tam, gdzie można się jakoś wdrapać, często po dość nieprzyjemnych dla stóp kamieniach, a i zdarzają się miejsca, gdzie przez wielkie gołoborze lub łąkę macie przejść na szagę tak mniej więcej w kierunku kolejnego znaku. 

A propos znaków - po raz kolejny sprawdza się zasada, że czasem trzeba wyjechać daleko od domu, żeby docenić to, co się ma. Szlaki w Andorze mamy dwóch rodzajów - międzynarodowe (GRP i HRP) oraz lokalne, oznaczane żółtymi kropami. Te żółte kropy to jest pomysł taki, powiedziałabym, średni w okolicy, gdzie na każdym kamieniu jest pełno okrągłych żółtych plam porostów... W dodatku umiejscowienie tych znaków jest raczej dowolne, czasem są co kawałek, czasem nie ma ich przez dłuugi czas i dopiero po sporym czasie natrafiasz na kolejny i odkrywasz, że źle poszedłeś. Niemniej nie mogę powiedzieć, że jest jakoś bardzo źle, skoro wszędzie dotarłam. Był tylko jeden moment, gdzie musiałyśmy zapytać o drogę i chwała bogu, że akurat przypadkiem szedł jakiś chłopak i nas uratował, bo znaki radośnie pomijały miejsce, w które chciałyśmy się dostać (kropek było pełno w każdym kierunku, bo wszystkie szlaki są kropkami oznaczone) a mapy - miałyśmy dwie, o nich za chwilę - dawały sprzeczne zeznania. Do filozofii wytyczania i oznaczania szlaków należy się przyzwyczaić. Przede wszystkim, kiedy można iść mniej więcej w jakimś kierunku i się dojdzie - to takie własnie założenie przyjmie szlak. Jeśli trzeba przejść przez jakąś stromą łąkę to znak będzie pewnie gdzieś na dole, może na środku i potem na samej górze i każdego z nich się pewnie naszukacie. Drogowskazy też są takie o, mniej więcej w tamtą stronę. Zdarzało się też, że na dużym rozdrożu znak jest tylko w jedną stronę. Generalnie zakłada się tutaj, że ogólnie wiesz co robisz i gdzie idziesz. Dlatego też są tu szlaki dość niebezpieczne i jeśli na mapie napisane jest że szlak jest trudny, to lepiej się tam nie pchać jeśli *naprawdę* nie wiecie, co robicie, bo nawet "zwykły" szlak jest tu stromy, czasem przepaścisty, potrafi prowadzić wielkim skalnym rumowiskiem. W czasie wszystkich naszych wędrówek (i w tym roku i zeszłym) tylko dwa razy natrafiłyśmy na łańcuchy i klamry, za każdym razem w miejscu bardzo popularnym i nastawionym na niedzielnego turystę (w tym w jednym przypadku bez tej klamry i łańcucha wejście byłoby niemożliwe, w drugim chodziło pewnie o warunki pogodowe, w dobrych nie były potrzebne). Zapomnijcie o eleganckich platformach i schodach znanych z naszych gór.  

Jak już o drogowskazach mowa - czasy przejść są tu nieco tragikomiczne. Po pierwsze zakładają wyłącznie że jesteście sprawni i idziecie szybko i bez bagażu. To jeszcze pół biedy, ale musicie o tym wiedzieć (w Polsce czasy przejść są uśredniane), natomiast często potrafią twierdzić, że do celu 2 godziny, żeby po godzinie poinformować was, że do celu jeszcze 2 godziny. Ewentualnie 1:55. Słowem, nie sugerujcie się przesadnie, mapa i zdrowy rozsądek są jak zwykle niezbędne. 

Mapy: miałyśmy dwie, papierową i elektroniczną w aplikacji LocusMaps (jest w niej do kupienia tylko jedna mapa Andory). Szczególnie ta druga okazała się doskonała. Aplikacja pozwala na wytyczanie tras, pokazuje profile, co szczególnie cenne, a sama mapa jest bardzo dokładna, zawiera wszystkie szlaki, ścieżki, punkty orientacyjne, brody, refugis, cabany (refugis mają łóżka piętrowe, palenisko, są czyste; cabany to schrony z drewnianą platformą do spania, czasem jest palenisko, ale bywa też że są w złym stanie technicznym (np. nie ma drzwi) i rolnicy składują tam sól dla zwierząt itp.; mogą uratować życie, ale noclegu bym tam w razie możliwości nie planowała) oraz drogowskazy. Sama nawrzucałam tam w tym roku mnóstwo zdjęć poszczególnych obiektów, więc i to jest udokumentowane ;) Mapa doskonale działa offline.  

A propos zwierząt - w górach Andory pasą się przepiękne andorskie krowy rasy Bruna oraz konie, spotkać można też duże stada owiec oraz świstaki. Te ostatnie są znacznie większe od tych, które znamy z Polskich gór. Sporo jest też ptaków, w tym majestatyczne orłosępy, największe ptaki Europy. 

Co ważne jest jeden stwór, którego w górach Andory nie spotkacie - turysta. To nie tak, że góry są zupełnie puste i istnieją popularniejsze szlaki (Comapedrosa, Coms de Jan, Cabana Sorda), ale raczej od czasu do czasu kogoś miniecie, w refugi ktoś pewnie będzie razem z wami nocował, ale nie jest to sytuacja z Polskich gór czy innego Everestu. Nie ma kolejek i tłumów, innych turystów się mija i potem znowu idzie samemu. 

Andorskie góry w wielu miejscach wyglądają zwodniczo znajomo - zwodniczo, bo są znacznie większe. Nie chodzi tu tylko o wysokość, przede wszystkim o odległości. Kilkunastokilometrowe są tu normą, a Coronallacs (szlak dookoła Andorry) to już w ogóle rzecz dla hardkorowców. Robiłam w tym roku kilka jego fragmentów i na jednym z nich (rozbitym na 3 dni, ale w 2 dni dałoby się go zrobić z sensem) realnie jakoś w połowie minęłam dziewczynę, która szła i płakała. Mam nadzieję, że dała radę dotrzeć do schroniska (albo chociaż refugi) bo czekała ją jeszcze wspinaczka na solidną przełęcz... a kiedy następnego dnia zrobiłam to, co ona miała za sobą jeszcze lepiej zrozumiałam jej stan. Trasa sama w sobie nie była jakaś straszna, ale stanowiła ułamek bardzo długiej całości.

Z informacji praktycznych: płaci sie tam w euro, noclegi można spokojnie rezerwować przez booking, dojeżdża się z pobliskich lotnisk autobusem (polecam Andbus), na który też można kupić bilety przez internet. Andora nie jest ani w UE ani w Schengen, ale wjeżdża się do niej na zasadach takich samych jak do krajów ościennych (a więc z Polski na dowodzie osobistym). Andorczycy mówią po katalońsku, ale często znają francuski lub hiszpański (kastylijski, właściwie ;) ). Z angielskim słabiej, ale ostatecznie zwykle da się dogadać jeśli znacie parę podstawowych słówek ("bilet", nazwy miejscowości, rodzaje kawy, nazwy posiłków). 

Jeśli nie straszne wam góry oraz zdrowy rozsądek, to bardzo polecam. Andora to kraj wspaniałych widoków, interesujących muzeów oraz sympatycznych ludzi. 



Czytaj dalej »

wtorek, 1 lipca 2025

[Rachunek za] Czerwiec 2025

W czerwcu znalazłam nową autorkę, której twórczości zdecydowanie bliżej się przyjrzę, w końcu zaliczyłam zaległe spotkanie klubu książkowego oraz... Byłam w ZOO. 


Książki

Defender

Piąty tom "Przybysza", zapamiętany jako mój ulubiony, może dlatego, że był to pierwszy z tej serii, który przeczytałam po angielsku i w jakimś sensie pierwsza książka, którą po angielsku przeczytałam. O ile dobrze pamiętam, czytałam wcześniej jakiegoś Pratchetta ("Night Watch" zdaje się) i jeszcze "Fairy Land" MacAuleya (ale tu to nie mogę powiedzieć, żebym dużo zrozumiała xD), ale ten "Defender", dodam, że wydrukowany na drukarce miniaturową czcionką, żeby oszczędzać papier, to była chyba pierwsza książka, którą przeczytałam z autentyczną podjarką od początku do końca. 

Czytałam go potem raz jeszcze, kiedy poprzednio robiłam sobie re-read Przybysza (pewnie z 8-10 lat temu), ale nie mam z tym żadnych konkretnych wspomnień. Jak sobie poradził "Defender" po raz trzeci? Cholera jasna, nie wiem. Świetny to jest tom, ale - podobnie jak większość tej serii - jednocześnie nie do końca działa w ten sam sposób czytany po raz kolejny, a szczególnie ze świadomością, co nastąpi potem. W tym sensie, chociaż mamy tu wiele zwrotów akcji i ujawnionych tajemnic, jest to drugi tom w trylogii budujący bazę pod spektakularne wydarzenia tomu trzeciego. 

Co nie znaczy, że mi się nie podobało, podobało mi się jak diabli. 

Jednocześnie jednak choć nie do końca jest to decyzja świadoma, to ostatni z tomów przeczytany przed jakąś nieokreśloną przerwą. Dlaczego? Bo z jednej strony klub książkowy, a z drugiej dorwałam w bibliotece "Królewskiego smoka" i jak zaraz przeczytacie, wciągnęło mnie to jak diabli, a jednak Przybysza to ja znam bardzo dobrze, za to tęsknię do jakichś nowych serii. 


Królewski smok

Sięgnęłam po tę książkę ponieważ tłum ludzi polecił ją jako książkę, w której średniowieczne fantasy faktycznie ma coś wspólnego ze średniowieczem i mimo mało zachęcającego tytułu i koszmarnej okładki - nie zawiodłam się. Wręcz przeciwnie, Kate Elliot na dłużej zagości na moich czytelniczych listach. "Królewski smok" jest rewelacyjny. Dawno już nie czytałam książki, która byłaby tak wciągająca. A takiej, w której średniowiecze przypomina średniowiecze, to jakoś od czasu ostatniej lektury "Ucznia czarnoksiężnika". Elliot kreuje swój świat używając wielu mechanik z zakresu historii alternatywnej, co pozwala jej szybko zarysować pewne kwestie, a jednak nie jest to tanie. To jest - w sensie klimatu - jakaś bardzo, ale to bardzo alternatywna średniowieczna Europa. I działa to doskonale. Jednak tym, co najbardziej mnie porywa w tej powieści jest wiara. To jest jedna z tych bardzo, ale to bardzo nielicznych powieści fantastycznych, gdzie postacie są wierzące i ta wiara nieustannie wpływa na ich decyzje. Religia nie jest tu ornamentem, nie ogranicza się do zwyczajów, strojów i przekleństw - tkwi w centrum światopoglądu bohaterów. To jest absolutnie wspaniałe. 

"Królewski smok" ma w sobie wszystko: politykę, wojny, małe historie małych ludzi i wielkich tego świata spętanych polityką i konwenansami, są dziwaczne stwory i nie do końca  ludzkie postacie. Jest tu magia, rozpięta gdzieś pomiędzy astrologią a mrocznym rytuałem, wpisana w ten świat równie doskonale, jak doskonałe są gwiazdozbiory na niebie. Dwoje głównych bohaterów - przybrany syn dość zamożnego kupca-żeglarza trafia na służbę do lokalnego feudała, choć miał zostać mnichem, a córka maga... ta to ma dopiero przerąbane. 

Elliott ma niesamowity dar do kreowania złożonych postaci. Takich, że człowiek się zastanawia czego do diabła ten gość chce i takich, w których cechy absolutnie podłe łączą się z wybitnymi. Świetnie idzie jej też pokazanie sposobu myślenia przemocowca i gwałciciela (jest tu wątek przemocy seksualnej i niewolnictwa). 

To pierwszy tom z bodaj siedmiotomowej serii, z którą totalnie się zapoznam, musiałam przerwać lekturę z przykrego obowiązku klubowego, ale nosi mnie, żeby rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i czytać, co będzie dalej, bo zarówno zakończenie jak i tytuł drugiego tomu zapowiadają coś bardzo godnego uwagi. 


Koła zębate "No plot, just vibes, niestety w kagańcu oświaty"/10

Japoński klasyk klasyków, Akutagawa Ryonosuke pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. "Koła zębate" to przeglądowy zbiór (w tej formie zestawiony po japońsku, acz nie wiem, ile autor miał tu do powiedzenia, podejrzewam, że niewiele, biorąc pod uwagę obecność tekstów opublikowanych pośmiertnie) ułożony chronologicznie. 

Ten chronologiczny układ z jednej strony jest może korzystny z punktu widzenia literaturoznawcy, jednak dla czytelnika niekoniecznie tworzy zestawienie równomierne, czy interesujące. Przede wszystkim, z chęci pokazania wszystkich aspektów twórczości, znajdują się tu teksty, które zwyczajnie do siebie nie pasują. Ma to tę zaletę, że każdy znajdzie coś dla siebie (dyskusja na temat tego zbioru na klubie czytelniczym była dość interesująca), ale też oznacza, że można ze sporą częścią tekstów nieco się męczyć. Są też one nie tylko różnorodne pod względem tematyki, ale też jakości. Niektóre są naprawdę strasznie słabe. 

Twórczość Aktagawy ma elementy świetne. Niektóre z poruszanych kwestii nie straciły ani trochę na aktualności po 100 latach od powstania (chociażby  "Nos" bardzo trafnie nakreślający problem operacji plastycznych oraz... reprezentacji). Kilka opowiadań jest naprawdę dobrych ("Lalki" albo "Ogród" czy "Jesień"), są takie jak tytułowe, które choć ciężkie w odbiorze jest literacko świetne - trudno żeby przyjemnie czytało się tekst autobiograficzny dotyczący ostatnich dni człowieka, który wkrótce popełni samobójstwo. 

Nie można też pominąć kwestii języka - wszystkie japońskie opracowania podkreślą absolutne mistrzostwo Akutagawy pod tym względem, a tymczasem sama polska tłumaczka przyznaje, że tego oddać się nie da. Jestem gotowa przyjąć, że tak jest - mówimy w końcu o języku i tradycji literackiej drastycznie różnych od polskich. Z drugiej strony jednak tragikomiczne są przypisy. Jest ich niewiele i zwykle absolutnie nic nie wnoszą, a tymczasem są miejsca, w których ewidentnie ich brakuje. 

Dlatego też oczywiście muszę dać Akutagawie taryfę ulgową, czytałam wersję w jakiś tam sposób ograniczoną, nie będę się więc czepiała stylu. Natomiast doczepić mogę się obrzydliwego dydaktyzmu. Większość tekstów w "Kołach zębatych" jest całkiem niezła tylko po to, żeby zakończyć się ordynarnym morałem. To jest prostackie, kompletnie psuje opowiadania skądinąd zupełnie w porządku. Być może jest to jakiś aspekt japońskiej literatury, który po prostu mi nie podchodzi (flaszbaki z "Kota, który ratował książki"). 

Ostatecznie nie mogę powiedzieć, żebym żałowała, kilka opowiadań mi się podobało, kilka było bardzo zabawnych, kilka powiedziało coś mądrego o świecie... ale chyba nie polecam, chyba że jesteście zainteresowani literaturą japońską. 


Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć 

Druga książka spod znaku "Rośliny są głupie i zwierzęta też" jest, tak jak się spodziewałam, lepsza od poprzedniej. Głównym problemem "Głupich ptaków..." była monotonia i powtarzalność, której skutecznie zapobiega różnorodny wybór drani opisanych w tej pozycji. Oczywiście, pewne zmęczenie materiału (materiałem?) też się pojawia, ale w mniejszym stopniu. Ostatecznie uważam, że tego typu treści lepiej się przyswaja w ich naturalnym środowisku - w mediach społecznościowych. To są teksty krótkie i okazjonalne, do szybkiego przeczytania, między jednym a drugim memem. W dużych ilościach robią się powtarzalne i męczące, nawet kiedy w odosobnieniu są niezłej jakości. 

Można się z tej książki sporo dowiedzieć (uważam, że świetny jest dodatek o obserwacji! gdyby autor postanowił w tym stylu pisać krótkie wprowadzenia do różnych dziedzin polski internet by nie zbiedniał!), choć raczej nie nadaje się do czytania w całości.


Audiobooki

La Bestia

Przyznaję od razu, że po książkę Piotrowskiego sięgnęłam dlatego, że katalogi aplikacji a audiobookami (w tym wypadku debilnie nazwany Storytel) wołają o pomstę do nieba. Odfiltrowanie beletrystyki graniczy z cudem, no i tym razem mi się nie udało. Przy czym, przyznaję, "La Bestia" znajduje się gdzieś na pograniczu gatunków. Jest to powieść, ale przerywana fragmentami non-fiction, po części o tytułowym mordercy, po części reportażem ze zbierania materiałów. Wyszło zaskakująco sprawnie, choć myślę, że jest w tym też zaleta bardzo dobrych lektorów. Bardzo doceniam, że autor objaśnia na bieżąco, co sobie dopowiedział, dlaczego i jak się to ma do faktów. Takie fabularyzowane tru-krajmy to ja mogę czytać (słuchać). 

Ogółem audiobook bardzo sprawnie zrealizowany, dobra rzecz. Polecam, ale ostrzegam, że tortur, gwałtów i wszelkiego rodzaju gówna jest tu mnóstwo, więc nie jest to temat dla każdego. 

Czytaj dalej »

poniedziałek, 2 czerwca 2025

[Rachunek za] Maj 2025

Majówkę spędziłam w Lizbonie, co bardzo wszystkim polecam. Wspaniale wyczilowane miasto, pięknie tam jest a muzea to mi z ręki jadły. Mimo wyjazdu miesiąc rozpoczęłam z przytupem, żeby ostatecznie niewiele z tego wynikło. Przeczytałam zresztą więcej niż tu widać, tylko czytałam rzeczy nieopublikowane...


Książki 

Sztuka pisania i czytania w Babilonie 

Mam mieszane odczucia co do tej książki. Temat jest ciekawy, w kompetencje autora nie wątpię. Problem jednak w tym, że jest to książka z natury swojej polemiczna i ja nie do końca wiem, z czym ten chłop polemizuje. Konkretne informacje pojawiają się tu mimochodem, argumenty są sygnalizowane i szybko zbijane. To nie jest książka o czytaniu i pisaniu w Babilonie tylko o tym, gdzie naukowe status quo się w kwestii pisania i czytania myli. 

Temat jest bardzo ciekawy, ale nie wiem, czy polecam. 


Precursor

Czwarty tom przybysza i jednocześnie początek mojej ulubionej trylogii. Tutaj naprawdę się dzieje. Matka Brena odwala numery, Barb odwala numery, Tobiemu rozpada się życie, Bren ma power tripa, bo od tego, o co się wykłuci z kapitanami zależą losy świata, pojawia się kapitan Sabin... to jest ten moment, w którym seria "Przybysz" naprawdę wskakuje na swoje tory. Są kosmosy, negocjacje, polityka, handel, doskonałe postacie i herbata. Jednocześnie przypominam, że jest to też moment, w którym MAG postanowił przerwać wydawanie serii*, za co jestem mu ostatecznie wdzięczna, bo inaczej pewnie nigdy nie zabrałabym się porządnie za czytanie po angielsku xD "Defender" (tom 5) nie był może pierwszą książką po angielsku jaką przeczytałam, ale pierwszą, która mnie tak wciągnęła, że już nie było odwrotu. 

*tam ogółem chyba były jakieś problemy z prawami autorskimi, w sensie każdy tom miał ktoś inny i jakoś się nie udało dogadać, czy coś, nie pamiętam dokładnie, mogę się kompletnie mylić


Хитрости Локка Ламоры

To jest rzecz, której nie skończyłam i myślę, że dużo jeszcze wody upłynie zanim skończę, ale zabrałam się wreszcie za czytanie "Kłamstw Locke'a Lamory" po rosyjsku. Czytam w tym języku zaledwie 3 razy wolniej niż po polsku, więc to jeden z powodów, dla których moje czytelnicze osiągnięcia w tym miesiącu wołają o pomstę do nieba. Niemniej jestem zadowolona, bo chyba wreszcie znalazłam coś, co wciągnie mnie na tyle, żeby to żółwie tempo mnie nie zniechęciło. 

A sama Camorra, jak to Camorra, zachwycająca od samego początku. Kocham tę książkę teraz, jak kochałam ją dobre 15 lat temu, kiedy czytałam ją po raz pierwszy i wszystkie te razy w międzyczasie, kiedy czytałam ją ponownie. To trzeci język w jakim ją czytam, nic więcej nie powiem. 



Plany

W czerwcu mam dwa spotkania klubu czytelniczego (będzie ten majowy Babilon  i "Koła zębate" Akutagawy), poza tym chciałabym cisnąć Lamorę, dokończyć 2 trylogię Przybysza (i może na tym zakończyć) oraz podokańczać różne rozgrzebane rzeczy, bo mimo czystek mam w aktualnie czytanych dziesięć tytułów. Spadłam trochę pod kreskę jeśli chodzi o moje różne czytelnicze plany (maj był pierwszym w tym roku miesiącem poniżej 1000 stron), więc chciałabym to nadrobić, żeby na koniec miesiąca wyjść na zero. 
Czytaj dalej »

środa, 30 kwietnia 2025

[Rachunek za] Kwiecień 2025

Nie wiem dokładnie jak to się stało, ale kwiecień, mimo tylu okoliczności obciążających, okazał się bardzo korzystny czytelniczo. 


Książki 

"Wyspa snów" nektar = absynt/10

 Kolejna książka na klub czytelniczy PIWu, tym razem z Finlandii. Rzecz trochę trudna do oceny. Śledzimy losy pewnej bardzo dziwnej rodziny, jako uzupełnienie do oficjalnej biografii znanego artysty. Narratorem jest biograf tegoż, który po opublikowaniu pierwszej, ułożonej, ugrzecznionej wersji czuje, że jednak powinien powiedzieć więcej. 

Zaczynamy od dziadka, Samuela, urodzonego jeszcze w XIX wieku i ta część jest zdecydowanie najlepsza. Wieje to trochę Dickensem, dobrze wyważony absurd pozwala nam z zainteresowaniem śledzić losy chłopaczka, który marzy o tym, by pojechać od Afryki i przypadkiem poznanego wynalazcy-oszusta, Jacquesa-Louisa Lenoira. Co tam się odwala, to słów braknie na opisanie, dość, że panowie eksperymentują zarówno z promieniowaniem X, jak i maszynami latającymi.  

Niestety ten przyjemny kawałek nie trwa do samego końca - następnie dostajemy losy rodziców Wernera (trochę, mówiąc profesjonalnie, posrane), a na koniec i jego samego, aż do momentu, kiedy wchodzimy w czas teraźniejszy. Werner jest tragicznie pretensjonalnym dupkiem i zbokiem, ezo-Januszem i ARTYSTOM, którego sztuka i styl życia fascynują narratora. Główna oś fabularna tego wątku to dzieło życia Wernera, megalomańska opera "Enneagram Wernera H. Bergera", swego rodzaju retelling powieści, którą czytamy. 

Wszystko to mgliście oparte jest na "Pierścieniu Nibelunga", aczkolwiek raczej na zasadzie luźnych skojarzeń, nazw, pewnych podobieństw wątków niż jakiejkolwiek próby retellingu. To generalnie miała być powieść o Wagnerze, tylko jakoś tak wydawca kazał autorowi tego Wagnera wyciąć, bo było ponoć drobiazgowo i raczej nudno. Dziwi jednak w tym kontekście pozostawienie dwóch kompletnie od czapy fragmentów o Wagnerze właśnie.   

Nie jest to książka zła, fragmentu humorystyczne ma na najwyższym poziomie i pierwszą część (o Samuelu) czyta się naprawdę świetnie. Problem z tym, że... to właściwie tyle. Powieść dostała prestiżową nagrodę Runeberga za to, jak różni się od typowej literatury fińskiej, co jest prawdą, rzecz w tym, że różni się poprzez doskonałą przynależność do literatury europejskiej (autor sam przyznaje się do fascynacji Mannem), więc wszystko to, co zachwyciło jury jest po prostu dla czytelnika polskiego pewnym standardem. 


"Inheritor"

Trzeci tom pierwszej trylogii "Przybysza". Budowa promu kosmicznego jest na ukończeniu, Jase świruje, a Bren znowu nie wie, o co chodzi. Pamiętałam z poprzednich lektur, że Jase mnie wkurza i to się nie zmieniło, nadal mnie irytuje. Jego sytuacja jest trudna i Bren mu jej nie ułatwia, ale mimo wszystko mój problem nie leży w tym, co Jase czuje, tylko w tym, że radośnie oznajmia to światu w jakiś najbardziej wkurzający sposób. 

W każdym razie - dowiadujemy się dlaczego tak naprawdę Phoenix postanowił wrócić na świat atevich i że nie powodowała nim wielka miłość do porzuconych rodaków... Ponownie zaskoczyło mnie ile tu jest akcji.

Jak i poprzednio dobrze było wrócić do starych przyjaciół, przypomnieć sobie, jak rodziły się pewne znajomości. 


Przypowieść o siewcy 

Jak do tej pory największe rozczarowanie tego roku. Sama jestem w szoku. To nie jest zła książka, po prostu pierwsze moje spotkanie z Butler to było "Blood Child" i oczekiwałam czegoś w tym stylu. "Przypowieść o siewcy" to postapokaliptyczna powieść drogi, której akcja zaczyna się w roku 2024... I dziwnie się to czytało, głównie dlatego, że wizja Butler wcale nie tak bardzo różni się od rzeczywistości. Może nie jest jeszcze aż tak źle, ale wiele rzeczy się sprawdziło i zmierzamy do czegoś podobnego. Zapewne powieść podobałaby mi się bardziej, gdybym miała inne oczekiwania co do autorki, chociaż nie ukrywam, że religijny aspekt spłynął po mnie jak po kaczce i absolutnie mnie to pierdololo nie zainteresowało. 


"Astronomia i księgi. Wokół „De revolutionibus” Mikołaja Kopernika"

Publikacja powstała na okoliczność wystawy o tym samym tytule. Zawiera solidny wygląd prof. Wnuka o historii atlasów nieba. Reszta to katalog, więc opisy bardzo skrótowe, myślę że dałoby się z tego wyciągnąć więcej interesujących treści i dać jednak nieco większe ilustracje. 


"Umierając, żyjemy"

Moje drugie spotkanie z Silverbergiem. Nasz główny bohater to powoli tracący swój dar telepata, dość nędzny człowieczek, któremu nadprzyrodzone umiejętności przysparzały zawsze więcej kłopotów niż radości, chociaż ich utrata jest przerażająca. Taka ta książka, ogółem ok, chociaż za dużo w niej było seksu, można by go w całości wyciąć. 


"Katedra"

Nie jest to najlepsze opowiadanie Dukaja, ale to opowiadanie Dukaja, on rzadko kiedy schodzi poniżej pewnego bardzo wysokiego poziomu a i to raczej w późniejszych tekstach. Mimo to, chyba wciąż (po 20 latach i kolejnej lekturze) nie rozumiem... legendy tego tekstu. On jest bardzo dobry, ale nie *aż tak* dobry.
Tak czy owak dobrze było wrócić do Dukaja, coś czuję że nadchodzi kolejna lektura "Innych pieśni" (to mi tak wydajcie!).

Wydanie ładne. Na oprawie nie poznała się nawet biblioteka, okleiła grzbiet taśmą dwustronna xD w każdym razie, jak szukacie prezentu, to można jak najbardziej.

Swoją drogą, n-te wydanie tego tekstu a na 123 stronie literówka jest, dywizu brakuje; 1632 zamiast 16-32.

Audiobooki 

"Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata" 8/10

Autorka ma pewna tendencje do przesady, ale ogółem jest to ciekawa książka, warta poświęconego czasu. Sprawnie przeplata się tu historią eksploracji głębin oceanów z sytuacją współczesna i doświadczeniami samej autorki. Dobrze zarysowane są tu problemy z ochroną dna morskiego jak skomplikowane relacje naukowców z firmami wydobywczymi - w skrócie tylko rafinerie mają forsę na badanie i te badania odbywają się że świadomością że badany obszar zostanie zniszczony. 

Co do samego audiobooka to sytuacja tragikomiczna - lektor nie wymówił poprawnie żadnego nie-polskiego słowa (w tym nazwisk i nazw miejsc) - kto do tego dopuścił? Czy ten audiobook nie miał redakcji a sam lektor rozumu i godności człowieka? Rozumiem że chłop czyta po polsku i nawet nie musi znać żadnego języka obcego ale wymowę można sprawdzić. Nie idzie mi o to, że chłop ma słaby akcent tylko naprawdę każde słowo jest przekręcone. 


"To był taki dobry chłopak" Tragedia, której można by uniknąć, gdyby debil przeczytał "Zbrodnię i karę"/10

Krótki ale treściwy reportaż o sprawie Kajetana Poznańskiego (znam dwie osoby, które znają jego lub jego najbliższą rodzinę... Poznań to dziura). Autorka skupia się na zrelacjonowaniu życia Poznańskiego, jego zbrodni, ucieczki, pojmania i procesu. 

Brakuje trochę refleksji nad tym wszystkim, ale przyjmuje że nie taki był taki cel autorki. Naprawdę chociażby to wmawianie uczniom Marynki że są elitą narodu wypadałoby jakoś skomentować. 

Co do samego Poznańskiego to jak czytaliście "Zbrodnię i karę" to wyobraźcie sobie takiego Raskolnikowa, którego mamy w domu. Brzydszy, głupszy i do tego grafoman erotoman-chałupnik. Jego motywacja jest dokładnie jak z Dostojewskiego: chciał sobie udowodnić że jest nadczłowiekiem. No debil. 


Seriale 

Z Archiwum X

Tak sobie postanowiłam przypomnieć klasyka... To jedna z tych produkcji, które trudno oceniać przez wzgląd na to, jak bardzo wpłynęły na wszystko, co pojawiło się po nich. I nawet trudno mi ocenić, jaki ten wpływ był, bo ja też jestem, pod wieloma względem, późniejsza... Bo czy on jest tak bardzo, komicznie wręcz, zgodny z ogólnym... Wajbem teorii spiskowych, wiary w kosmitów i ogólnego foliarstwa, czy jednak te rzeczy wyglądają tak jak wyglądają bo tak przedstawia je Archiwum...? Przecież my do diabła mamy w kraju dosłowne Archiwa X jako jednostki policji.

Mam bardzo mieszany stosunek do dialogów w tym serialu. Są straszliwie nienaturalne, zarówno co do warstwy treści (może bardziej stylu) jak I sposobu ich wypowiadania. To jest czasem naprawdę taki Chandler, którego mamy w domu, głównie za sprawą Duchovnego (Anderson nawet z tego co jej dają potrafi zrobić złoto).

Niektóre odcinki kompletnie nie mają sensu xD ot chociażby "3".

Miło spojrzeć na plejade aktorów doskonale znanych z innych seriali, gdzie często grali ważniejsze role (generał z SG-1, rudy dzieciak z Buffy, Caldwell z SG:Atlantis...). 

Czytaj dalej »

wtorek, 1 kwietnia 2025

[Rachunek za] Marzec 2025

 Marzec to miesiąc intensywny. Finałowe mecze Pucharu Sześciu Narodów, Targi Książki w Poznaniu, praca, MiToEdiTo, wizyty znajomych... działo się. 


Książki 

Z czytaniem nie było aż tak źle, wyszło 1160 stron, więc ponad minimum, ale z drugiej strony skończyłam... jedną książkę. Dwie, jeśli liczyć opisywaną w zeszłym miesiącu "Czerwoną Krainę". Poza "Panem prezydentem" (o którym poniżej) czas zajęła mi głównie kolejna książka na klub PIWu - "Wyspa snów" Heikkiego Kanno. O niej będzie w rachunku za kwiecień. Czytałam też i nie skończyłam (przez względ na "Wyspę...", której spora objętość - 520 stron - wymogła na mnie porzucenie innych zainteresowań) "Przypowieść o siewcy" Octavii Butler, o niej też będzie w podsumowaniu kwietnia. Trwam też wciąż w lekturze "Przybysza", ale tom trzeci ("Inheritor") również poszedł w odstawkę na rzecz Kanno. 


"Pan Prezydent" "a piękny był i niecny jak sam Szatan"/10

Wypada powiedzieć na wstępie, że nie wajbuję z literaturą latynoamerykańską i "Pan Prezydent" mojego zdania w tej kwestii nie zmienił radykalnie, ale nie mogę powiedzieć, by nie miał elementów, które mi się podobały. Przede wszystkim to skarbnica po prostu przepięknych zdań. Mam tu pozaznaczanych mnóstwo cytatów, których główną cechę jest nie celność ale po prostu językowe piękno. Tutaj zdecydowanie brawa dla tłumacza, Kacpra Szpyrki. 
A o czym jest ta powieść? O bezsilności. O bezsilności jednostki wobec absurdu machiny dyktatury. Zanurzeni w surrealistycznym, absurdalnym świecie Gwatemali pod rządami tytułowego "Pana Prezydenta" bohaterowie, dobrzy, źli, bogaci, ustawieni i bezdomni, nie są w stanie nic zdziałać. Asturias doskonale pokazuje - znany nam zresztą, jeśli nie z autopsji, to z literatury, szczególnie Rosjanie celują w jego opisie - tragikomizm i wszechmoc totalitarnej dyktatury.  


Gry

Age of Empires II: The Age of Kings Definitive Edition

Naszło mnie tak jakoś na tę grę i ona, cholera, jest tak samo dobra, jak w dzieciństwie, chociaż oczywiście szkoda, że Definitive Edition nie ma wersji z jedynym w swoim rodzaju bazarowym dubbingiem. Mimo to gierka sztos, a w dodatku ta edycja zawiera kampanie o których jako dziecko mogłam sobie tylko pomarzyć. Polecam, zawsze i na wieki wieków amen. 


Targi Książki w Poznaniu 

Jedyna właściwie impreza książkowa, w której regularnie uczestniczę, więc nie mogło mnie zabraknąć i na tej edycji. Zachowano segregację, był osobny wielki pawilon na wydawnictwo niezwykłe i strefę autografów, co myślę było z dużą korzyścią dla wszystkich. Gorzej, że ta segregacja nie była jakaś stuprocentowa (w tym osobnym pawilonie było chyba właśnie tylko Niezwykłe, a nie wszystkie wydawnictwa romansów dla nastolatek) ale myślę że i tak było lepiej niż gorzej. 

Rozmiar tych targów to jednocześnie plus i minus. Plus wiadomo, fajnie, że jest dużo wydawnictw, duża różnorodność, liczę, że odbywa się to z korzyścią tak dla czytelników, jak i dla wydawców. Z pewnością plusem jest to, że - święto lasu - przyjechały znowu wydawnictwa z Krakowa oraz Warszawy, był PIW! Szkoda tylko, ze nie wzięli tych książek, po które do nich poszłam :P W każdym razie, fajnie że było dużo wystawców. Mniej fajnie, że było również bardzo, ale to bardzo dużo ludzi. Strefa spotkań i autografów była tylko dla wybranych, więc tu i ówdzie i tak tworzyły się kolejki. Wentylacja na MTP też się nie wyrabiała, nie było bardzo źle, ale mimo wszystko dość duszno. 

Za największy minus uważam fatalne ustawienie stoisk. Parę lat temu wszystko było ładnie w rzędach, można było obejść wszystkie stoiska wężykiem. W tym roku był jakiś kompletny chaos, tu stoiska w prawo, tam w lewo, jakieś przejścia między nimi, masakra. Jestem przekonana, że coś pominęłam a i tak nadrobiłam drogi. 

Najwięcej wydałam oczywiście na stoisku Vespera - wjechali Silverberg, Tchaikovsky (Czajkowski chłop ma w dowodzie, no ale tak żyjemy) i McCammon. Od PIWu Sterne, od Rebisu inny Silverberg (tzn. ten sam, ale powieść inna), od ArtRage "Król w żółci", a od Media Rodzina "Rowery" Andrzeja Komendzińskiego, z autografem autora. Cztery i pół kilo towaru, z pięć godzin przepychania się w tłumie i na koniec nie dotarłyśmy do strefy komiksu, bo była w innym pawilonie i musiałyśmy biec na finał Turnieju Sześciu Narodów, więc ostatecznie zakup najnowszego tomu Requiem w przedsprzedaży okazał się dobrą decyzją (może nie finansową, ale logistyczną na pewno). 


MiToEdiTo 2025

Chyba pierwsza moja udana tego rodzaju impreza (konkretnie pod redakcję, pierwszy udany "camp" miałam zeszłego lipca z "Nudesami") - zrobiłam naprawdę sporo i systematycznie. Gorzej, że to co sobie wziełam na tapetę jest straszliwie opasłe. Już po pierwszych czystkach wyszło 730 stron, a pewnie coś trzeba będzie dopisać - na szczęście nie zanosi się na duże dopiski. Pewną pracę wykonałam już wcześniej, tj. spisanie konspektu z uwagami. W marcu przyszło mi wyczyścić literówki i opisać sceny. Wahałam się trochę, czy ten drugi element jest konieczny, ale ostatecznie uznałam, że lepiej to zrobić wcześniej niż później (tj. w trakcie prowadzania redakcji albo może wcale) - konspekt w wordzie daje pewien pogląd na to, jak ten tekst naprawdę wygląda, co się gdzie znajduje itd. Po tych wstępnych działaniach i wydrukowaniu tego potwora przyszło do redagowania. Początek tego tekstu już raz był przeze mnie ogarniany i tak się złożyło, że do końca marca nie natrafiłam na żadne duże poprawki. To kwiecień zapowiada się na poważną orkę. No ale co zrobić'? Sama sobie zgotowałam ten los. 



Czytaj dalej »

poniedziałek, 3 marca 2025

[Recenzja] Voices of Hope

"Voices of Hope" is the fifth installment of "Seafort Saga", series I fell in love last year. Nicky Seafort, character constructed around strict and inelastic righteousness soaked in depression that made him unreliable and fascinating narrator, became one of my all-time favorites very quickly. I loved how deeply religious and moral he was - he and a big chunk of the world - how many strict rules made the story and character's struggle so intense. Feintuch put no distance between the reader and narrator so those books were emotionally exhaustive and I don't think I'll ever forget the ending of part four. 
All of those qualities are present in "Voices of Hope", yet this installment differs from first four greatly. First of all we have different set of narrators, some characters we know from previous books (Mista Chang, Robbie Boland), some new. Second, also very important - action takes place in N'Yawk, in trannietown, not on a navy ship or in the academy. This radical change of setting changes the tone of whole story significantly. The plot revolves around two events: deteriorating water situation in trannietown which forces tribes to cooperation and Seafort son, PT, running away from home to find his runaway friend he's convinced fled because of his harsh words (he might be an autistic twelve-year-old, but he is a Seafort to the bone). Since it's Seafort Saga this couldn't end well. Seafort himself is a minor character for the most of the book but it is still interesting to look at him from different perspective, especially since his narration is so unreliable. 
Since two of the narrators are trannies (trannie boy Pook and traytaman Chang) and action takes place mainly in trannietown, we get a lot of trannietalk in here. Personally I love it. I don't think there's such thing as too much of trannietalk (though, as other reviews show, I might be in the minority; consider yourselves warned). I am always fascinated how well made this language is, how simple yet precise and how obvious it becomes after a while. A lot of made-up dialects in fiction is terrible from linguistic perspective, it's hard to talk and think in them because they complicate language while its evolution never goes that way. Not trannietalk. 
Trannies are not reduced to the language, they have a lot more space here than in previous books and Feintuch shows us that while very different from us or Uppies and primitive in many aspects of their lives and culture, they are still human beings capable of complicated thought and deep feelings. In some cases they're more natural and honest than Uppies. Uppies on the other hand think they own da worl' and approach trannies with contempt - and get burned badly in the result. This is book about racism and genocide, about mindless cruelty of people treating other human beings worse than the animals. Even though they're armed only in knives and spears, trannies give a good fight, cleverly using their resources, and rather die than surrender into slavery. In this respect "Voices of Hope" are far more deep and complex book than the previous four. (and what a delight after flat and unconvincing "The Traitor Baru Cormorant")
It was almost a year since I've read first four books. I needed this time to cool down after the "Fisherman's Hope" ending. I think it was also good because "Voices..." are so different. If I've read them directly after previous one, expecting more Nicky, Navy and regulations I think I would be very disappointed because there’s only a tiny bit of it in the end of the novel (and Lord God, how perfectly Seaforty it is! even the hanging is mentioned, my favorite of inappropriate inside jokes). Instead I've got a big load of the familiar world, a lot about trannie culture, and this atmosphere I love. And a bunch of interesting characters (especially Halber). And, what I think might be important for some people because I saw it mentioned in reviews several times, construction of the book is different, we don't get the three-part scheme known from parts 1-4. I don't mind but I saw people do have a problem with it. 
I like this book very much and I think it is a worthy addition to the "Seafort Saga". It is different, though, so if read directly after previous ones it might disappoint - not because it's bad but because it is distinctly different.
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia