niedziela, 20 października 2024

O redagowaniu tekstów

W odpowiedzi na pytanie @jednorogini a może i na szersze zainteresowanie i w związku z tym, że wczoraj mówiłam mocno chaotycznie, postanowiłam napisać coś bardziej uporządkowanego w kwestii mojego sposobu na redagowanie tekstów. Może się komuś przyda, może kogoś zainspiruje do opisania swojej metody. To co znajdziecie poniżej opiera się częściowo o na wiedzy teoretycznej wyniesionej ze studiów, częściowo z praktyki pracy jako redaktor w wydawnictwie a częściowo z własnego doświadczenia, przemyśleń i stylu pracy nad tekstem. W związku z tym możecie spokojnie przyjąć, że jest to mieszanina faktów i kompletnych bredni, korzystajcie rozsądnie :D Opiszę zarówno proces jak i pewne złote zasady, których warto się trzymać niezależnie od tego, jak dokładnie wygląda Wasz proces.

ZASADY

1. Pracujemy na wydruku

- na wydruku lepiej widać

- tekst wydrukowany łatwiej podzielić na mniejsze części

- mniej rozpraszaczy

 

Warto pamiętać o:

- kolorowych pisadłach do zaznaczania poprawek, im bardziej rzucający się w oczy kolor tym lepiej i niezbyt jasny (więc czerwony lepszy od odblaskowej żółci) Dobrze też, żeby nie były zbyt cienkie – przy wprowadzaniu łatwo coś zgubić. Oczywiście za grube też nie mogą być, żeby się poprawki zmieściły między linijkami/na marginesach ;) Wiecie, zdrowa równowaga.

- karteczki samoprzylepne i jakieś kartki do notowania (np. blok makulaturowy a5), washi albo spinacze, żeby te wszystkie dodatkowe notatki przyczepiać.

- numeracja stron. Wiecie co mają w zwyczaju wydruki, szczególne te, które nie mają ponumerowanych stron? Rozsypywać się w stan kompletnego chaosu. Poza tym, chociaż wraz z wprowadzaniem poprawek trochę (a może nawet sporo) wam się ta numeracja rozjedzie z dokumentem, to i tak łatwiej nawigować.

- taki wydruk nie ma być ładny, ma być praktyczny. Times New Roman 12 pkt, interlinia dwa, marginesy po 2,5cm – chcecie mieć miejsce na poprawki. Tak, wyjdzie tego pewnie sporo stron, ale lepiej tak niż biedzić się nad małymi literkami i jeszcze mniejszymi popraweczkami.

 

2. Poprawiamy a nie dajemy sobie znać, że kiedyś trzeba będzie to poprawić. Łatwo wpaść w pułapkę „z zajmę się tym potem”. Potem is now, old man. Oczywiście są wyjątki i są sytuacje, w których nie da się czegoś zrobić już, ale co do zasady należy takich sytuacji unikać.

 

3. Pracujemy na małych kawałkach. W moim wypadku to jest 10 stron dziennie, ale może być i 3, wszystko zależy od tego jaki to tekst i ile możecie w pełnym skupieniu opracować. Jasne że fizycznie to można i 500 stron przelecieć, ale nie będzie to tak dokładna praca jak w przypadku 3 stron które przeczytacie literka po literce. W tekst łatwo się wciągnąć, przeoczyć coś, bo coś dalej jest interesujące – właśnie z tego wzięły się te błędy, które teraz chcemy poprawić :P

 

4. Najpierw wydruk, potem wprowadzanie – nie rozdrabniamy się wprowadzaniem tego, co dopiero co zrobiliśmy, lepiej skończyć całość: może się okazać, że w późniejszych fragmentach jest coś, co wymaga zmiany tych pierwszych, nie ma sensu dokałdać sobie niepotrzebnej roboty.

 

5. Czytamy dwa razy. Skoro już masz ten wydruk, to warto przeczytać go dwa razy. Gwarantuję, że znajdziesz tam pełno zupełnie nowych błędów albo może ujednolicisz styl z tym, co jest w dalszych fragmentach – nawet jeśli wstawisz kila brakujących przecinków wciąż warto to zrobić. Jedna redakcja to i tak za mało, więc lepiej nie marnować papieru i czasu przeznaczonego na wprowadzanie jej.

 

6. Wprowadzamy małymi fragmentami. Dla mnie to 30 stron dziennie, ale może być i 10. Jeśli poprawek jest niewiele to można i więcej, ale pamiętajcie, że te ograniczenia biorą się głównie z tego na jak długo człowiek może się w pełni skupić. A wprowadzanie to nienawistny proces, którym pewnie torturują w Guantanamo, lepiej sobie dawkować.

 

7. Zapisuj genialne pomysły i swoją motywację. Jeśli przyszło ci do głowy dlaczego coś nie może być tak jak jest napisane – zanotuj to. Dopisz na marginesie, doczep karteczkę – i potem wprowadź jako komentarz w wordzie.

 

8. Metryczka – to jest trik zawodowców ;) – wszystkie rzeczy związane z pisownią, stosowanymi skrótami itp. Zapisujemy na kartce, którą mamy przypiętą na początku wydruku. To pozwala uniknąć niekonsekwencji w zapisie czy odmianie.

 

Proces

Zanim zacznę redagować staram się, żeby tekst był skończony albo przynajmniej na dobrej drodze do tego. Nawet jeśli ma jakieś dziury w środku albo brakuje mu zakończenia, to staram się mieć już jakieś ogólne pojęcie dokąd to zmierza i konieczne dopiski ograniczone do konkretów. Co nie znaczy, że to nie może być cały wątek. Ale chyba rozumiecie o co mi chodzi – tekst musi już faktycznie być napisany nawet jeśli nie jest skończony.

Oczywiście może się zdarzyć tak, że macie połowę i potrzebujecie tę połowę porządnie przetrzepać, żeby znaleźć pomysły i motywację do dokończenia. Jak pisałam na początku to nie jest przepis uniwersalny, bardziej opis, który możecie uznać za inspirujący.

 

Przeczytanie tekstu i konspekt

Wrzucam go sobie na kindla i czytam taki jaki jest – zwykle z literówkami i jakimiś dodatkowymi notatkami itp. Itd. Chodzi głównie o wprowadzenie się w klimat, znalezienie najważniejszych elementów wymagających poprawek oraz zrobienie konspektu, tj. spisu rozdziałów (jeśli są) i scen wraz z zawartością. (wiadomo że jeśli ktoś planuje pewnie już coś takiego ma, ale może warto sprawdzić, jak się ma do rzeczywistości). Zaznaczam sobie na nim też czy dana scena jest napisana, jest ok, czy wymaga poprawek a jeśli tak, to jakich. Już tutaj w ruch wchodzą kolorki, żeby odróżnić to co jest, od sugestii a te od postanowionych zmian. Przykłady poniżej:

 

Nie wszystkie te kolorowe uwagi były wprowadzone już na tym etapie. Ten konspekt to jest dokument roboczy, który niejako z zasady ma ulegać zmianom wraz z postępami prac. Jest natomiast bardzo istotny, ponieważ pomaga w zbudowaniu sobie całościowego obrazu tekstu. Jak widzicie (na ile jesteście w stanie się doczytać) zawiera nie tylko opis wydarzeń, ale też uwagi o tym jakie informacje są w którym momencie przekazywane. Ponieważ Nudesy to kryminał (wiele powiedziane, no ale mają intrygę jakąś kryminalną) kolejność przekazywania czytelnikowi różnych informacji a także to, kiedy który bohater te informacje zdobywa była kluczowa.

Ten etap można też zrealizować na fiszkach, jeśli wiecie, że będzie dużo przestawiania.

 

Prace przygotowawcze

Ponieważ piszę w Liquid Story Binderze, mój pierwszy krok to wyciągnięcie tekstu do worda. To tam następuje punkt pierwszy, czyli czyszczenie literówek. Mam ich sporo w tekstach typu NaNo, czy fragmentach pisanych na telefonie, jeśli ktoś zwraca na to większą uwagę może mieć ich niewiele, ale i tak warto przelecieć tekst wordowskim sprawdzaniem pisowni. Nie jest to proces bezbłędny i ja też się na nim jakoś bardzo nie skupiam, natomiast pomaga pozbyć się jakichś najbanalniejszych błędów, które potem zajmowałyby czas w redakcji i wprowadzaniu.

Punkt drugi to paginy, numeracja i formatowanie. W nagłówku ląduje moje nazwisko, tytuł tekstu, etap pracy nad tekstem i numer strony. A więc na przykład:

hevs, Eli Dane i Nudesy Szatana, redakcja 1

O numerach stron już było, co do reszty: teraz wiecie dokładnie co to jest i która to wersja tekstu. Trzy wersje później już niekoniecznie będziecie pamiętać albo móc łatwo to zdiagnozować. Nawet jeśli nie macie – jak ja – świra na tle archiwizacji rzeczy, to warto to zrobić tak na wszelki wypadek, a trwa chwilę.

[Teraz wchodzimy już w otchłań mojego szaleństwa, więc traktujcie ten akapit jako ciekawostkę a nie przepis na sukces.] Tak przygotowany plik to tzw. Plik bazowy. Dostaje to w nazwie i ląduje w folderze z nazwą tekstu. Kopiuję go, nazywam [redakcja 1], włączam śledzenie zmian i to na nim będziemy pracować.

Pierwszy krok to wydruk. Co ważne: jednostronny i najlepiej na czystych kartkach, szczególnie jeśli spodziewacie się robić dopiski. Jeśli nie, to wiadomo – warto wykorzystać tzw. czyste tyłki.

 

Redakcja

Jak pisałam powyżej – pracuję nad 10 stronami dziennie. To może się wydawać niewiele, ale z doświadczenia wiem, że takiej ilości stron jestem w stanie poświęcić odpowiednio dużo czasu i skupienia. Do tego zazwyczaj nie wydarzy się na nich aż tak wiele, żeby mnie za bardzo porwać w melanż i skłonić do czytania szybszego i mniej uważnego.

Co poprawiam? Otóż wszystko, co zauważę i nie boję się kreślić. Jasne, że czasem boli, ale czasem też trzeba wywalić cała kilkustronicową sceną albo chociaż akapit. Zmieniam styl, interpunkcję, czasem dopiszę dwa zdania tutaj, pięć zdań gdzie indziej, czasem przeniosę jakiś akapit niżej. Mniejsze dopiski, które przychodzą mi do głowy na bieżąco zapisuję od razu – na marginesie, na tyle poprzedniej strony, na kartce, którą przyklejam washi, żeby mi się nie zgubiła. Ale też jeśli to coś większego – odpalam laptopa czy telefon i piszę tam. Co ważne: drukuję sobie potem te fragmenty i też doklejam, żeby nie zapomnieć i nie zgubić.

Czasem z konspektu albo już redakcji wychodzi, że potrzebna jest cała scena. Albo dwie. Co robię? Jeśli mam pomysł już teraz, to piszę, ale jeśli nie, to tylko zaznaczam wyraźnie, gdzie się ta scena ma znaleźć/co ma w niej być. Karteczką zaznaczam że tam są dziury i czego brakuje, łatwiej to potem znaleźć przy dopisywaniu. 


Tekst, który wam pokazuję jest po dwóch czytaniach, pierwsze było czerwone z dopiskami wstawianymi na pomarańczowo, drugi na fioletowo, stąd różnica. Jak widać, za pierwszym czytaniem scena na wyścigach była do napisania, w czasie drugiego już istniała.

Jak skończę to trochę świętuję, rozciągam się, biorę inny kolor do ręki i… zaczynam od nowa.

Pierwsza zasada redakcji jest taka, żeby sobie nie ufać ;) A druga taka, żeby nigdy nie czytać opublikowanych tekstów, które się redagowało, bo zawsze się coś znajdzie xD Człowiek nie jest nieomylny, szczególnie, kiedy pracuje nad własnym tekstem. Co tu kryć – zazwyczaj wiemy, co chcieliśmy napisać. Niekoniecznie nam się to napisać udało. Naprawdę warto przeczytać tekst jeszcze raz i tak – od razu. Dlaczego? Bo macie w pamięci na świeżo końcówkę, szczególnie stylistycznie może to pomóc. Wiecie już ile i gdzie wstawiacie nowych rzeczy, co się zmieniło – i co być może musi się jeszcze zmienić w początkowych fragmentach. Poza tym, zapewniam was – przegapiliście jakieś błędy interpunkcyjne i pewnie znajdzie się trochę zdań, które można skonstruować inaczej.

 

Wprowadzanie

Czy jest na sali ktoś, kto lubi wprowadzanie? Zapewne nie. Ja osobiście go nienawidzę, jedyne co mi daje to ból pleców. Niestety jest niezbędne i właściwie lepiej robić je samemu niż komuś zlecać, bo zawsze i na tym etapie można znaleźć coś do poprawki. Jak pisałam wyżej – wprowadzam po 30 stron dziennie, bo taki jest mój limit, głównie jeśli chodzi o skupienie się na tak beznadziejnym zajęciu. Wprowadzam z włączonym śledzeniem zmian, uwzględniam w komentarzach notatki z rękopisu, przepisuje, wstawiam – w przypadku Nudesów, które są podzielone na zatytułowane rozdziały, zbudowałam też w wordzie konspekt (robi się to przy pomocy stylów) – w efekcie łatwo jest nawigować po dokumencie i ewentualnie przenosić rzeczy z miejsca w miejsce. Robiłam to na bieżąco – docierając do każdych *** wprowadzałam odpowiedni tytuł i nadawałam styl.  Możecie sobie porównać do tego, co wrzucałam wyżej jako wstępną wersję w zeszycie ;)


Profit?

Jeśli mieliście nadzieję, że w ten sposób praca nad tekstem jest skończona, to kosz na śmieci jest pod zlewem. Nie ma się co oszukiwać, że w efekcie takiej pracy (w przypadku Nudesów to był miesiąc solidnej roboty, a to krótka powieść na jakieś 110k słów) będziecie mieć tekst gotowy na tip top. Pewnie jeszcze jedna taka redakcja mu się przyda. Natomiast po takim potraktowaniu wasz tekst z kupy składników powinien zmienić się w jakieś danie, któremu brakuje może jeszcze paru przypraw.

Oczywiście każdy tekst jest inny, tak samo jak inne są procesy twórcze. Ktoś po napisaniu musi poświęcić na redagowanie mnóstwo czasu, ktoś inny wiele z potrzebnych zmian wprowadzał na bieżąco albo w ogóle pisał od razu na gotowo i w efekcie czeka go teraz mniej pracy.

 

Mam nadzieję, że trochę to uporządkowałam i całe to gadanie okaże się pomocne :)

Czytaj dalej »

niedziela, 6 października 2024

[Rachunek za] Wrzesień 2024

Wrzesień chyba już zawsze będzie dla mnie początkiem roku, zbyt wcześnie się nim stał i zbyt długo nim był, żeby tak po prostu przestać być niezwykle ważną cezurą tylko dlatego, że skończyłam szkołę ponad (lepiej brzmi niż niemal dwie...) dekadę temu. Zresztą, chyba nie tylko ja tak mam, skoro wiele rzeczy wraca po przerwie wakacyjnej a niektórym w ogóle wydaje się że 1 września to początek jesieni (ale oni to może powinni jednak wrócić do tej podstawówki). No ale z drugiej strony Action już wystawił choinki i bombki... tak, mem stał się rzeczywistością. 

Tak więc ja też przewracam stronę, zaczynam nowy eee... no, wiadomo. Wrzesień to powrót Klubu Książkowego PIW i Księgarni Bookowski, co oznacza powrót do pewnego reżimu jeśli chodzi o wybór lektur, szczególnie, że w środek tej zabawy, na listopad ,wjeżdżają na pełnej "Tajemnice Zamku Udolpho" - 864 strony i mam pewne podejrzenia, że nie będzie to lektura nadmiernie porywająca (nie że się nastawiam negatywnie, ale to chyba nie jest Abercrombie, jeśli rozumiecie, co mam na myśli). Rozplanowałam to Pacemakerem i niech mnie bogowie mają w opiece, bo mimo przeznaczenia na to 34 dni i tendencji malejącej, po to, by w listopadzie mieć już tylko po parę stron dziennie (realnie rzecz ujmując w listopadzie nie będę miała czasu na więcej) zapowiada się niezła walka. Zapisz się do klubu książkowego, mówili, będzie fajnie, mówili. Najgorsze w tej historii jest to, że ja sama na siebie sprowadziłam ten los bo tak rzuciłam pół żartem, że można by to właśnie... no to mam. Na listopad. No cóż. To problem przyszłej mnie. ( a właściwie to wcale nie, bo żeby się wyrobić na 14 listopada czytać zaczynam już 10 października)


Książki

Ogółem tak dla porządku zaznaczę, że tak naprawdę, to skończyłam we wrześniu tylko jedną książkę - Prawdziwą historię czekolady. Pozostałe mam rozgrzebane, ale zbliżam się ku końcowi i nie sądzę, żeby tu się coś zmieniło, a notatki do tych wpisów - wbrew temu, co mogłoby sugerować notoryczne spóźnianie się z nimi - robię na bieżąco i tylko ewentualnie modyfikuję/dopisuję podsumowania. Tak więc, skoro ten wpis już był napisany, no to go wrzucam jak jest i ewentualnie będę się tłumaczyła za miesiąc. 

Prawdziwa historia czekolady

(w ramach Klubu Książki Państwowego Instytutu Naukowego i księgarni Bookowski)

To jedna z tych książek, które zostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi i to chyba nie w tym dobrym sensie. To znaczy, żeby była jasność - to nie jest zła książka. Ponieważ Mezoameryka fascynuje mnie od dziecka (dzięki, Tajemnicze Złote Miasta) część dotycząca najstarszej historii czekolady nie tylko mnie wciągnęła, ale jeszcze obudziła tę drzemiącą we mnie chorobliwą miłość do tego regionu i tych czasów. Trochę inaczej przedstawiają się kolejne rozdziały, te o podróży czekolady do Europy. Przede wszystkim ta Europa jest trochę jak z mema:


No tyle tylko, że jest na tej mapie Hiszpania, ale to tylko z musu. To właśnie jest źródłem moich pytań, szczególnie, że autor nie poświęca czasu ani Belgii ani Szwajcarii już nie wspominająco o wszystkich innych krajach na wschód od Francji. Chociaż historia czekolady sama w sobie prawdę mówiąc ani mnie ziębi ani grzeje, to jednocześnie nic o niej nie wiedziałam - nigdy się nad tym nie zastanawiałam - dlatego cieszę się, że tę książkę przeczytałam, natomiast będę musiała tę wiedzę uzupełnić z innych źródeł. Szkoda też że wydawca nie dodał jakieś posłowia o czekoladzie na ziemiach polskich (choć może nie mógł tego zrobić ze względu na umowę...). 
Tę dwudzielną budowę książki i znaczącą różnicę w poziomie tłumaczy dość przykra okoliczność: autorka zmarła ledwo rozpocząwszy prace nad nią i współautor, jej mąż, dokończył dzieło jej życia. W efekcie mamy pierwsze rozdziały napisane przez osobą zafascynowaną tematem i znającą się na rzeczy oraz zbiór nieco uporządkowanych notatek, którym nie można może wiele zarzucić pod względem faktograficznym (nie oceniam, przyjmuję na wiarę) ale niespecjalnie dobrze się to czyta, ale co gorsza: brak "Prawdziwej historii czekolady" jakiejkolwiek myśli przewodniej. Dowiadujemy się wielu faktów, ale niespecjalnie dlaczego to istotne. Brak całościowej narracji, fakty rzucane są w nas bez polotu czy uporządkowania większego niż podział geograficzny. Szkoda, bo myślę, że szykowała się znacznie lepsza publikacja tylko zły los do niej nie dopuścił. Trudno też mieć pretensje do autora, że wyszło, jak wyszło: nie wątpię, że zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby spełnić marzenie zmarłej żony. 
W tym co autorzy opisują, starają się być dokładni ale bez nadmiernej rozwlekłości, książka nie jest gruba, czyta się szybko. Jeśli kogoś interesuje czekolada albo Mezoameryka (ta część jest zdecydowanie ciekawsza od europejskiej) to warto zerknąć. 
(zdecydowany minus dla wydawcy za zastosowanie przypisów oksfordzkich)


Meksyk przed Konkwistą

(w ramach wspinaczki na Himalaje Zażenowania)

Kupiłam tę książkę w roku pańskim 2010 na premierę na targach książki naukowej, które odbywały się na moim wydziale. I tak sobie stała przez ostatnie czternaście lat, czekając na swoją kolej. To nie jest tak, że ja o niej zapomniałam. Stała zawsze w dość prominentnym miejscu - na środku półki z nieprzeczytanym non-fiction (tak, mam półkę z nieprzeczytanym non-fiction i tak, to implikuje półki z nieprzeczytaną beletrystyką i tak, są osobne półki z podziałem na gatunki i język, odwalcie się) - i jakoś co po nią sięgnęłam to jednak się za nią nie zabrałam. Czekała na odpowiedni moment.  

I to jest dobra rzecz, co mam wam powiedzieć? Trudno mi ocenić, jak spojrzałby na nią ktoś, kto nie jest zajarany mezoameryką od tak wczesnego dzieciństwa, że nie pamięta czasów przed tą fascynacją, ale jak dla mnie rewelacja. Jedyne czego tu brakuje, to ilustracji. Choć pozornie jest ich wiele, to w ostatecznym rozrachunku autorka opisuje bardzo wiele dzieł sztuki, które są przecież nie lada źródłami. Google są niezbędne, na szczęście dość łatwo znaleźć odpowiednie ilustracje. A potem wpaść w jakąś dziurę bez dna, przeklikując się przez kolejne zdjęcia, artykuły naukowe, dziwne filmiki z żółtymi napisami itd. itp. szczególnie, że - niestety - trochę pseudonaukowych bredni w związku z mezoameryką się w internecie znajdzie. 


Drumindor

To jedna z tych książek na które czekałam tak długo, że zdążyłam trochę przestać. To nie jest jakaś specjalna wina Sullivana, po prostu poznałam Ryrię w 2016 roku, przypomniałam sobie jeszcze potem - nie pamiętam kiedy, ale już parę lat minęło - i prawdę mówiąc moje zaciekawienie historią Drumindoru (wspomnianą w podstawowych książkach) trochę przygasło. Nie bez wpływu na mój brak entuzjazmu pozostaje też seria Legendy pierwszego imperium, w której, mówiąc oglądnie, Sullivan się nie popisał (recka tutaj). Po tę serię kolejną już nie sięgnęłam. No ale Drumindor. Ale chłopaki. Do kickstartera dobiegłam chyba zanim jeszcze się ufundował (czyli pewnie parę sekund po uruchomieniu). Kiedy książka wjechała mi na maila, zaczęłam czytać natychmiast. 

Początek był jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Royce, Hadrian, humor, to ścierwo oraz inne postacie znane z poprzednich książek. Typowe Sullivanowanie, w którym autor radośnie odstawia victim blaming postaci, którą potem zdradzi i zamorduje. No wiecie - smaczniutko. Szybko jednak przechodzimy w stronę ficzka o Roysie i Gwen, co... no trochę trudno być o to złym, ale szybko robi się powtarzalne, bo Sullivan trochę tapla się w tym samym temacie niespecjalnie go pogłębiając. Do tego dostajemy jakąś kompletnie niewiarygodną historię romansową Hadriana, główna fabuła jest naciągnięta jak guma w gaciach Corneliusa DeLure i... i moje ogólne wrażenie jest takie, że Sullivan nie miał specjalnie pomysłu na tę książkę. Napisał ją, bo trochę wypadało, bo żona prosiła, bo lubi Hadriana i tak sobie myślę, że może to jednak powinno zostać takim niezbyt udanym opkiem napisanym dla żony. 

Jest też jeszcze kwestia czasu poświęconego na tworzenie tego tekstu. Myślę, że to właśnie on odpowiada za znaczący spadek jakości pomiędzy podstawową serią a Legendami czy ostatnimi dwiema kronikami. Jakby to może poleżało, jakby on to przerobił jeszcze ze trzy razy, zredagował, wyczyścił, skomplikował, pogłębił... ale tego nie zrobił.

Najnowsze trylogie "Przybysza" też się trochę kręcą w kółko, ale mimo wszystko (tu trzeba wziąć pod uwagę stan zdrowia Cherryh, który nie pozwalał jej pisać) tam jednak wciąż mam ochotę czytać o tym, jak Bren pije herbatę. Patrzenie na jakieś nastoletnie dramy trochę za bardzo spłyca Roysia. Chłop jest po trzydziestce i ma nasrane a nie czternaście lat i jest postacią z ya. W ogóle strasznie dużo tu jest takiego... uczłowieczania Roysia, że mu filsy na łeb wchodzą i mu głupio, że naraża życia Hadriana i po prostu, no ja nie mogę tego zaakceptować. 

Zresztą, co ja się tu będę, jak siedzicie w temacie to i tak to przeczytacie. 


Komiksy

Requiem

Po raz kolejny okazuje się, że jestem tak stara, że doczekałam się czegoś, czego miałam niedożyć. Najpierw była filmowa Alita (i to jaka!) a teraz polskie wydanie Requiem. Pisałam już o tym na okoliczność targów książki w Poznaniu, kiedy to odkryłam, że Scream Comics wydaje Requiem w Polsce, ale dopiero teraz, kiedy wyszły kolejne dwa (4) tomy znalazłam chwilę na czytanie. Problem tu jest przede wszystkim z formatem, bo komiksy są gigantyczne, ale co jak co, ale ta grafika zasługuje na wielkość średniego lotniska. 

Przyznam, że obawiałam się trochę tego powrotu po latach. Zapamiętałam ten komiks bardzo dobrze, ale też jako wyjątkowo durny (w najlepszym tego słowa znaczeniu) i trochę się bałam, że może jednak jestem już za stara na ten gimnazjalny satanizm. Ale nie, jest w pytę. Chyba najbardziej - poza oczywiście grafiką, która nie ma sobie równych - zachwyca mnie konsekwencja tego świata. 

Piekło to świat na opak. Więc wszystko jest na opak łącznie z czasem. Czyli bohaterowie młodnieją, zamiast się starzeć. I jak się umawiają na spotkanie, to umawiają się na wczoraj. Do tego przysięgają uroczyście walczyć z obrzydliwościami światła a technologię też zapominają, więc wszystko jest hardkorowym gotykiem. Mówcie, co chcecie, ja jestem zachwycona. 


Filmy

Hrabia Monte Christo

Co do zasady nie jestem fanką ekranizacji. Prawdę mówiąc w ogóle jakoś nie odczuwam potrzeby ich oglądania, jeśli już się za jakąś zabieram, to wcześniej czytam pierwowzór. I czy poszłabym na Hrabiego Monte Christo, gdyby nie świetna ekranizacja Trzech Muszkieterów? Nie. Może obejrzałabym po tym, jakby wjechał na jakiegoś Netflixa, ale serio, nawet by mi się nie chciało go na torrentach szukać. No ale Muszkieterowie... wlali w me serce nadzieję. Przycisnęłam, przeczytałam książkę, rzutem na taśmę udało mi się znaleźć seans - podejrzewam, że to już ostatni tydzień Hrabiego w naszych kinach. No i czy warto było szaleć tak?

No nie było warto.

Nawet gdyby chciało się być bardzo miłym, nie można nazwać Hrabiego... filmem dobrym. Nie broni się ani sam, ani tym bardziej jako ekranizacja. I wiadomo, autorzy wzięli na siebie trudne zadanie, bo powieść to właściwie materiał na serial i to długi serial. Mimo to, uważam jednak, że ekranizacja Hrabiego Monte Christo nie jest skazana na porażkę (choć jak na razie z tego co wiem, nikomu się nie udało). A więc co poszło nie tak?

Zmiany
Konieczność dokonania zmian jest oczywista. Ta powieść ma półtora tysiąca stron, mnóstwo wątków i bohaterów. Absolutnie nie jest więc moim zarzutem to, że zmian w ogóle dokonano. Natomiast są fatalne. To jest właśnie ten moment, w którym na myśl co i rusz przychodzili mi Trzej Muszkieterowie: D'Artagnan (drugiej części jeszcze nie widziałam, ale jest na prime za 15zł, więc pewnie kupię). W Muszkieterach dokonano sporo zmian, zmieniono trochę akcenty, dodano sceny, dopisano sceny, które w powieści były tylko implikowane. I wyszło świetnie. Wszystko to odbyło się w duchu powieści i patrząc na to miałam wrażenie, że Dumasowi by się spodobało. Nigdzie te zmiany nie szły za daleko, nigdy nie wyglądały jak kwiatek u kożucha a poza tym były przeplatane scenami jeden do jednego z powieści. Tam właściwie wyłącznie Aramis był beznadziejny.

W przypadku Hrabiego niestety jest zupełnie inaczej. Twórcy Muszkieterów starali się oddać ducha powieści, dokonując zmian koniecznych do przeniesienia materiału na ekran, dostosowując nieco dzieło do współczesnej wrażliwości, rozwijając wątki, które Dumas z różnych względów potraktował skrótowo, a które w filmie grają świetnie. Twórcy Hrabiego ewidentnie starają się poprawić Dumasa. No chyba sami rozumiecie, jak to się musiało skończyć.
 
Przede wszystkim dodano tu mnóstwo bardzo taniego dramatyzmu i to w dodatku nie bardzo licząc się z zachowaniem jakiegokolwiek sensu. Sam początek chociażby. W powieści Edmund wraca do Marsylii na pokładzie Faraona. Po drodze wszedł w posiadanie listu, który umierający kapitan prosił dostarczyć do pana Nortiera w Paryżu. Dostajemy też informacje o tym, że intendent, Danglars, pasjami nie znosi Edmunda, który jest taki ładny i mądry i wszyscy go lubią. Edmund jakoś Danglarsa nie lubi, ale nie widzi problemów we współpracy z nim o czym dowiadujemy się, kiedy Edmund zostaje mianowany kapitanem Faraona. Edmund chce się ożenić (z piękną wieśniaczką Mercedes) a potem jeszcze musi dostarczyć ten list, co to za bardzo nie kuma, czemu jest ważny, bo się nie interesuje polityką. Danglars za to wietrzy w tym doskonały sposób na wrobienie Edmunda w zdradę i wraz z sąsiadem Edmunda, krawcem Carderoussem oraz rybakiem Fernandem (zakochanym w Mercedes, która go trzyma we friendzonie) piszą donos na Edka, który zostaje aresztowany w czasie swoich zaręczyn. Prokurator Villefort to by go nawet wypuścił, ale orientuje się, że list jest przeznaczony dla jego ojca, a na wydanie spisku rodziciela nie może pozwolić (nawet mimo radykalnie odmiennych poglądów), dlatego wysyła Edmunda do lochu i robi wszystko, żeby świat o nim zapomniał. Tymczasem w filmie zaczynamy sztormem, rozbitym statkiem i Edmundem bohatersko ratującym z całego tego wraku... jedną osobę, kobietę. Bo nie wiem, sama se płynęła czy coś. Dostaje za to w mordę od kapitana Danglarsa, który przy okazji przejmuje list, który kobieta wiezie. Na miejscu w Marsylii nasza piękna nieznajoma przedstawia się Edmundowi i znika jak sen jaki złoty, żeby dwie sceny później okazało się że to jest... siostra Villeforta (?!?!?!). Którą on dusi w tej samej scenie (potem się dowiadujemy, że jej na śmierć nie udusił, tylko sprzedał do burdelu. serio). No i ponieważ Villefort orientuje się, że jedyną osobą, która wie, że jego siostra jest bonapartystką jest Edmund, to go wsadza do lochu. Co ważne, nasz milusiński zostaje aresztowany sprzed ołtarza, a nie w czasie zaręczyn. O takim właśnie tanim dramatyzmie mówię. Swoją drogą, ojciec Edmunda pracuje jako służący u państwa de Morcerf, którzy są tutaj... rodzicami Mercedes. Albo Fernanda, cholera wie, w każdym razie tych dwoje to tutaj kuzynostwo i arystokraci. A Carderousse dostaje robotę intendenta na Faraonie (czyli pozycję Danglarsa) i właściwie nie ma go za bardzo w tym filmie, poza tym, że robi pod koniec jakąś małą robótkę dla Edmunda.

I po co to wszystko było? Czemu nie można było naprawić jedynej bolączki powieści i zacząć od momentu, w którym Hrabia poznaje Alberta? Nawet gdyby miało się to odbyć tak jak filmie (rozumiem potrzebę ograniczenia tak treści jak i miejsc akcji). Zbudować nam tajemniczego Hrabiego i powoli odrywać jego cele, motywacje i przeszłość? Ale nieeeee, po co. 

Jeszcze na koniec dodam, że ten skarb, co to w książce ma dość długie i dość skomplikowane pochodzenie, to tutaj jest... skarbem templariuszy. A ksiądz Faria jest ostatnim kurwa templariuszem, I kid you not. Już jak zobaczyłam tę pierwszą scenę to wiedziałam, że nie będzie dobrze, ale jak wjechali templariusze to było pewne, że czeka nas syf.

Zemstą Edmunda rządzi w tym filmie przypadek. Nie ma tego poczucia rozbudowanego, drobiazgowego planu, którego kolejne elementy powoli wpadają na swoje miejsce. On jedzie znaleźć Angelę, bo właściwie sobie przypomniał, że ona istnieje i ona zupełnie przypadkiem opowiada mu o dziecku Villeforta i Danglarsowej (która tu jest jakąś przypadkową babą, brak w ogóle wątku mezaliansu), które to dziecko Edmund odbiera z jakiegoś lokalnego Hogwartu i razem będą się mścili. A właściwie to we trójkę, bo Hayde też jest tu bardzo aktywną postacią i ogółem Edmund sobie tu montuje niezłą ekipę, ekipę kompletnych pojebów. Nie jestem fanką wątku Hayde (połącznie braku osobowości z leceniem na gościa, który ją wychował mnie nie jara), ale jest on o niebo lepszy niż tutaj.

Zmieniono motywację bohaterów w efekcie bardzo spłycając, zmieniając ich intencje i perfidię, zmieniając w coś wręcz śmiesznego. Podobnie ma się rzecz z finałem zemsty Hrabiego, ostatecznie nam wyszło, że właściwie to się pokłócili o babę i jak Edmund spojrzał, że jeden chłopina kocha taką jedną babę, to trochę mu przeszło to wszystko (przypominam, w powieści otrzeźwia go nieco dopiero śmierć dziecka). Ruinie Danglarsa nie poświęcamy wiele uwagi, a jedyna kara jaka spotyka Ferdynanda to że go żona opuszcza (ale bez syna, bo ten ucieka z... Hayde). Villefort za to zostaje zamordowany przez Andreę, bo chyba autorzy scenariusza wyznają szkołę pisarską Diany z Ani z Zielonego Wzgórza.

Ach i jeszcze jedno: w powieści Edmund uważa się za wcielenie Opatrzności, podczas gdy w filmie odrzuca Boga jako leniwego sukinsyna, co nic nie zrobił, jak trzeba było.

A w ogóle to najbardziej oberwała Eugenia, chociaż to postać, która wydaje się wręcz stworzona do współczesnego kina. A nie, przepraszam, najgorzej to wyszła na tym ta jej dziewczyna bo naprawdę znaleźli jakąś koszmarnie szpetną babę, w dodatku wyższą od Eugenii o głowę.


Casting
Pierre Niney jako Edmund daje radę. Nie powiem, żeby mnie porwał, ale też chłop robi co może w takich okolicznościach przyrody. Laurent Lafitte jako Villefort całkiem się sprawdza, a Patrick Mille dobrze gra to co mu kazali zagrać, problem w tym, że to nie jest absolutnie Danglars. Bastien Bouillon ma do zagrania wyjątkowo odrażającą wersję Fernanda i... właściwie też nie wiem co powiedzieć. Bo mi się strasznie taki Fernand nie podoba, ale chłop dobrze gra, to co mu zagrać kazali. Najlepiej pod względem Castingu wypada... Vasili Schneider jako Albert. Jest to ponownie nieco zbyt dziecinna wersja postaci, a nieźle oddaje pewną niewinność i naiwność książkowego oryginału.

Najgorzej oberwała chyba jednak Eugenia. (no i Zuzanna, ale to już kompletna pomyłka).

Plusy, poza Albertem - cała służba Edmunda została zredukowana do chłopiny, co się pojawia w 2 czy 3 scenach, ale ma absolutnie wspaniałą mordę.

Z ciekawostek, to Andrea wygląda jak ten bóg zła i wszeteczności z Dishonored, jak mu tam... Outsider? Bez sensu, ale umilało mi co bardziej durne elementy filmu.

Kamerzysta forsę wziął, potem zaczął pić
Matko boża, jakie słabe są zdjęcia w tym filmie. Mimo napracowanka w scenografii ujęcia są w najlepszym wypadku nudne, generalnie nakręcone jest to bez pomysłu plus operator dostał drona na urodziny i mamy masę kompletnie zbędnych, brzydkich, bezsensownych ujęć z lotu ptaka. Ten wchodzący do portu Faraon z trailera to prawdopodobnie jedyne dobre ujęcie w całym filmie.

Muzyka
Jeśli wam się wydawało, że ten tani dramatyzm ze scenariusza to wiele, to poczekajcie na muzykę... Jest nie tylko słaba i zupełnie bez pomysłu. Ona na dodatek została tu ewidentnie pomyślana jako główny środek budowania nastroju. Nie ma go w scenariuszu, nie ma go w ujęciach i... właściwie nie ma go też w muzyce, ale twórcom wydaje się inaczej. Muzyka jest za głośna, kompletnie oderwana od tego, co dzieje się na ekranie, tania. Naprawdę mam wrażenie, że jakby jej nie było, to moje wrażenia byłby ociupinkę lepsze, bo jest jak wielka wiśnia na całym torcie tanizny i braku polotu.


Plusy?
Jedna rzecz, którą muszę temu filmowi oddać to że mimo potężnego czasu trwania absolutnie się nie dłuży. Jest napakowany treścią, akcja posuwa się wartko, uważam, że jest to osiągnięcie, które należy docenić, bo mówimy o filmie trwającym trzy godziny.

Serio, przeczytajcie książkę.


Na rauszu

To nie jest film o ponurych alkoholikach, to jest film o wesołych pijakach. Jest taki słodko-gorzki, o przyjaźni, o złym życiu. Niesamowicie podoba mi się to, że nie ma tu taniego demonizowania alkoholu, jak to jest ostatnio modne na threadsach (abstynenckie wysrywy tam to jest jakaś jakość sama w sobie) czy w ogóle jak przyjęte w popkulturze, że alkoholik to zawsze jakiś ponury patus, który chleje, bo mu się nie chce iść do roboty. Bohaterowie Na rauszu to czterech nauczycieli, którzy zaczynają pić, bo muszą iść do pracy. Są wypaleni zawodowo i życiowo, nic im nie idzie, nie widzą żadnych perspektyw na przyszłość. I tu z pomocą przychodzi im teoria, jakby człowiek rodził się z niedoborem promili we krwi i takie 0.5 to jest to, czego potrzeba, żeby żyć pełnią życia. Testy szybko pokazują, że coś w tej teorii jest, chociaż jak łatwo się domyślić są też pewne wady... 

Z ciekawostek mogę dodać, że film oglądałam w czasie pokazu na dziedzińcu zamkowym (CK Zamek w Poznaniu) a tam raz, że są leżaczki, dwa, że sprzedawane jest piwo w butelkach. Brzękające od czasu do czasu szkło sprawiło, że atmosfera była jedyna w swoim rodzaju. Pasowało to idealnie. 


Seriale

Bolivar

Dalej naparzam Bolivara i muszę niestety stonować moje pozytywne wrażenia z początku. Zeszło to bardzo w stronę telenoweli, ze dwa-trzy odcinki były naprawdę nie do oglądania a i potem jest średnio. Liczę na to, że jak się weźmiemy bardziej za historię/politykę, to poziom wzrośnie, ale wielkich nadziei nie mam. 



Plany?

Plany są proste: Najpierw Fajerwerki nad otuliną na Klub i potem na ten sam Klub będę czytała Tajemnice Zamku Udolpho i mam nadzieję w międzyczasie skończyć jeszcze Meksyk przed Konkwistą. 
Czytaj dalej »

wtorek, 10 września 2024

The Subtle And Insane Art Of Planning Not To Plan

Since I started writing novels in November this mad endeavor taught me a few things – valuable things I’ll forever be grateful for. One of those is that to write 50k words in 30 days I must plan. And also, that I cannot plan. Paradoxical? Yeah, I guess. Let me explain.

Before doing NaNo I never planned anything. I was pantster extraordinaire. Planning disgusted me. OK, maybe not that hardcore. But for me inventing stuff, coming up with ideas – that’s writing. I can either write it down or not but if it was already thought of, it’s kinda... Done. Writing down something already devised is a chore for me, awful, impossible chore.

So with a fresh idea in mind – just a three characters and vague sketch of a setting – I sat down to write it in 30 days of November 2010. How hard could that be, right? Well, surprise-surprise it wasn’t that easy after all. Oh, I started good, even tough 1667 words was a lot for me back then. Around halfway mark I realised tough that I’m running in circles. I had 25k words, a lot by my back then standards, but in there one scene was written no less than three times. A little bit different each time, but essentially exactly the same: Vir received a gun, a very special gun but why it was special and who gave it to him was different each time. And what’s worst each of these scenes was absolutely needed where it was now. It’s impossible to cut them out – because other than making no sense it is a very well constructed text indeed. Other scenes were doubled too, but not in such hardcore ways. Maybe if I wasn’t out of ideas, I would not give up, but I was exhausted and produced a complete mess out of the idea I still think was very good. So I gave up on that November 2010, tired beyond belief but sure I’ll try to rescue my novel some time in the future.

Even tough I lost that year I never considered it a failure. I rarely do with anything: whatever happens to me is always a lesson. Sometimes I must pay for it, sometimes it comes free but in the end of the day, if you can draw some conclusions from it, it’s a net positive. That faithful November 2010 I learned I should plan after all. Not planning was good for writing occasionally, few days at time, short scenes of 200-300 words, slowly compiling what I have and adding to it. But it was impossible to do in a breakneck pace of NaNoWriMo. I had no time to read what I have each time I sat to writing. I had no time to remember what I have written. Hence: running around in circles, tighter and tighter circles...

Logically in November 2011, I had a plan. Right now, it’s even hard for me to remember what it was exactly, I have just very vague recollection because... I abandoned it after a day or two. Oh, I had quite a lot written (5-6k?), because other thing I learned is that writing just the required 1667 words each day is asking for trouble. I’m not good at catching up. I’m an overachiever. I feel comfortable getting ahead, finishing early. If deadline is next week, I’m doing the thing tomorrow and I have a week of freedom. My record for 1st day is probably around 10k (7k at least) and my standard pace I developed is around 3k a day. But let’s get back to the 2011 NaNoWriMo and my thought-out idea.

I wouldn’t call it properly planned today but I had everything thought out. Just sit down and write. I got words on paper for sure. But it was like stabbing myself in the thigh with each one of these. It was boring and my mind was empty. So I’ve written a lot and then decided I can’t take it anymore and jumped into writing something I started few months ago but only had first volume written and I had nothing for the second one. They’re coming to the new planet, that’s all.

In December 2010 I was introduced to the 750words.com. I’ve done few days but abandoned it to come back in January and get hooked. And by that I mean I currently hold almost 5000 days streak (it would be more but 70 days in I went for a short trip and didn’t write the for like 3 days).

It is important because it trained me to think fast, to keep better mental notes about what I have written already and to have my writing muscles flexing and ready to go at any time.

My first nano starved because of lack of ideas. My second got terminally bloated because of abundance of them. I won easly but it just reinforced my conviction that I have to plan somehow, just not the way I did this year.

I 2012... I don’t remember what my plan was, because I’m pretty sure I ditched it after first day too. I remember that because it became kind of a meme in our region. In the end I was writing the 3rd volume of my 2011one novel. I did it, I won for the 2nd time, but it still wasn’t it. I had too much planned to keep me happy, I didn’t have enough to keep it in shape.

2013 was the year for me. The idea for Virgo Atergo came to me in May. Since then every November idea came to me in May. In August I gave it a thought or two (and each year since I do that in August too) and decided that’s it. I’m not sure when exactly I decided on a formula (two timelines, one going backwards) and picked languages and cultures I’ll be basing stuff on but probably September (since then I always do planning phase in September). And the I wrote it and it was brilliant. Oh, it required a lot of work afterwards, but it worked. It worked because I had very basic frame that kept me more or less in line. It wasn’t perfect, some stuff still got out but in the end of the day I had a coherent story and could incorporate insane ideas of the third week (main character pretends too be magical messiah; 3rd week told me he’s allergic to magic).

That’s it, I finally nailed it. I underplanned and overplanned and finally got some balance. To the point that in 2014 I’ve written old text from scratch. I never did such a thing. I considered used ideas dead. Writing it again was a chore, a boring, painful chore... Not this time. I managed to strip what I had to a very basic frame and even managed to write the same scenes (some remained very similar to the first version) without too much pain.

In 2017 I’ve read Structuring Your Novel by K.M. Weiland and it helped me immensely but the experience my more or less successful attempts at writing 50k in 30 days were essential for my growth as a writer. Without that insane endeavour I’d never learn that I actually do have to plan and that those plans have to be just some sticks and twine. A subtle frame only, key events, never defined too strictly, just to keep everything in place.

If you hate planning but are also displeased with the results – maybe try planning after all. Just remember that you don’t have to write an detailed outline (I shiver in disgust at the very thought). Just write down those four points that seem essential and then fill the blanks during the writing. Or maybe even erase something altogether. Don’t be a slave to the plan, make it work for you.

 

APPENDIX

Just some example plan of mine, so you know what kind of vagueness I’m talking about. It’s my 2023 November Novel.

 

Legend:

Didn’t happen at all

Happened but in different place/way

Actually happened as planned!

 

1st Act: Carbonada (main character) looks for an assistant; she’s working on some case

1st plotpoint: she gets the Pink girl case (the father gives her the job, the mother throws her out)

2nd Act, pt 1: Carbonada has the whole wall of victims of similar „overdose”; Eli throws away her soul detecting necklace („I have no idea where it is, did you check under the desk?”); they go the hacker (Zhara); second case: Posthumanopol creates androids with defective bodies, Carbonada to gather evidence they did it on purpose; Carbonada is buying cards. Setback: another victim

Midpoint: Zhara falls victim, Carbonada is pissed

2nd Act, pt 2: Carbonada resigns from other cases, she’s only focusing on Soul Thief; she goes to the old buddies in Police Department; there’s only a dog on cctv; Setback: Carbonada finally gets the Soul Thief card, but there’s no face on it.

3 plot point: Eli plants drugs in the house. (somebody else does; in different moment and context, for other reasons and it is very crucial that this is NOT Eli who does that)

3rd act: Carbonada starts using again, she seeks comfort in Eli’s arms.

Culmination: Carbonada gets off drugs and in the moment of clarity OR asking the cards she discovers the truth; Eli runs away with tail between his legs.

 

And to be perfectly clear: this is all I had, it’s not that behind the short sentences here there was more in my head. Nope. But I consider it a good plan. It keeps the most important things in my view (I make a table out of it and keep it in sight at all times) but it does not by any sense limit my imagination (as you can clearly see in how much stayed in its planned space). In one way or another all of that happens in the novel but in different places, by different characters etc. But what I was madly writing never slipped too much into one of those off-topic runaway plotlines that plagued my early novels: nowadays when I don’t have any idea what to write next, I look at this plan, not let my imagination run loose.

Czytaj dalej »

poniedziałek, 2 września 2024

[Rachunek za] Sierpień 2024

Sierpień upłynął mi pod znakiem urlopu i zemsty. Spędziłam go na Łotwie, w Estonii i w Finlandii a towarzyszył mi Hrabia Monte Christo. O urlopie mam rozgrzebany osobny post - a może zrobię z tego całą serię, bo chciałabym coś dokładnie opisać poszczególne muzea i wyjdzie chyba dość długo - dość powiedzieć, że było świetnie a teraz nie mam za co żyć. Chcecie pojechać do Rygi (plus tam akurat jest tanio).


Książki

Hrabia Monte Christo 9/10

W końcu i ja dotarłam do historii Edmunda Dantesa. Podobno dobrego tłumaczenia opasłej powieści Dumasa nie ma, niemniej padło na Klemensa Łukasiewicza, a że nie mam żadnych kompetencji jeśli chodzi o język Francuski czy Dumasa mogę tylko powiedzieć, że przeczytałam rzecz po polsku a nie polskawemu. Sama powieść...? Świetna. Jest dramaturgia, jest słodka, słodka zemsta, rozplanowana, zrealizowana z wielką dokładnością. Jest w tej lekturze przyjemność podobna do tej, którą się czerpie patrząc jak wszystko idzie zgodnie z planem, jak najmniejsze, rozstawione pieczołowicie pionki po czasie robią dokładnie to, co zrobić miały i z chaosu i ciężkiej pracy wyłania się wspaniały obraz. Piękna rzecz. 

Wady...? Znikome. Ale ze względu na tak skomplikowany, wyszukany charakter zemsty Hrabiego brakuje jej pewnego... ognia. Jest zemsta, ale brak... nienawiści. Ulewa się ona Hrabiemu rzadko i też bliżej jej do okrucieństwa niż prawdziwego gniewu. Trudno to jednak nazwać zarzutem do samej powieści, to po prostu moje luźne przemyślenie. Druga rzecz, to że Dumas popada czasami - acz rzadko - w charakterystyczną dla swojej epoki egzaltację, której naprawdę tej powieści nie trzeba. Szczególnie, że ma tak świetne mroczne, wręcz demoniczne fragmenty. (no i wątek Hayde, fuj)

Taki prawdziwy, duży problem widzę tu w samej konstrukcji powieści, wikipedia w dodatku twierdzi, że jest za to odpowiedzialny nie sam Dumas, ale jego konsultant historyczny. Historyk, jak to historyk, kazał chronologicznie. Moim zdaniem książka dużo traci na dramatyzmie przez to, że od początku znamy motywację Hrabiego, źródło jego fortuny a także prawdziwą tożsamość. Dumas planował zacząć powieść od epizodu rzymskiego i to bardzo widać. Przez większość powieści (licząc od tego rozdziału) widać bardzo, że tożsamość Edmunda właściwie nie miała nam być znana, a scena w której "Edmund Dantes" pada głośno praktycznie kompletnie traci przy tym cały dramatyzm. 

Tak czy owak, to jest cholernie dobra powieść (lepsza niż Muszkieterowie) i nie należy bać się jej objętości, bo czyta się to szybko (no, wiadomo, miesiąc się czytało, ale bez bólu ;) ), postacie są barwne, styl lekki i kpiący a gdy trzeba to robi się odpowiednio mrocznie. 


Fundusz Zbrodni. Kulisy afery FOZZ

Kto się zapoznał z Matką Wszystkich Afer, ten się z seryjnego samobójcy nie śmieje. Pewnie sama z siebie bym po tę pozycję nie sięgnęła, bo to trochę jak z Iwoną Cygan - lepiej nie wiedzieć za dużo - ale dostałm tę ksiązkę, więc wypadało przeczytać. Najlepszą jej częścią jest rozdział pierwszy, przybliżający sposób w jaki powstało zadłużenie PRL. Naprawdę jestem pod wrażeniem i lektura ta dała mi sporo nadziei na to, że i dalsza część będzie napisana równie przejrzyście. Niestety nie do końca tak jest. Z jakiegoś powodu autor uznał, że potencjalny czytelnik może nie mieć pojęcia o PRL i rozdział na ten temat napisał bardzo dbając o jasność przekazu.  Niestety co do kompetencji czytelnika w kwestii prania pieniędzy miał już dużo lepsze zdanie i im dalej w las, tym mniej przejrzyście się robi. Nie jest to bardzo duży problem, ale po pierwszym rozdziale liczyłam na coś innego. 

Swoją drogą, wiedzieliście, że w Bakoma to "Ba" jest od tego gangstera Baraniny?


I to by było na tyle. Teoretycznie skończyłam jeszcze po powrocie z urlopu (a przed Funduszem...) Czarną Ambrozję, ale o niej pisałam już w zeszłym miesiącu i te ostatnie kilkadziesiąt stron nie zmieniły mojego zdania na jej temat. Świetna książka, prawdopodobnie zaskoczenie roku! 


Seriale

Bolivar 

Przypadkiem znalazłyśmy z siostrą na Netflixie telenowelę o Boliwarze. Wiecie, tym chłopie co to wyzwolił kontynent, ma po sobie nazwane państwo i walutę, jest bohaterem narodowym w kilku krajach no i ogółem wpadł do kociołka z zajebistością jak był mały. (żeby była jasność jestem świadoma, że to postać kontrowersyjna i budząca skrajne emocja tak za życia jak i po dziś dzień, niemniej nie możecie chłopu odmówić zajebistości, nawet jeśli negatywnie oceniacie jego działalność). Chwilka googlowania i wyszło, że chyba warto na to jednak spojrzeć, nawet jeśli pewna telenowelowa wrażliwość może razić widza szukającego bardziej serialu historycznego. 

Jak na razie jestem po dziesięciu odcinkach - z sześćdziesięciu, tak SZEŚĆDZIESIĘCIU - i przemyśleń mam tylko garstkę. Po pierwsze: widać napracowanko. Jest tu spora dbałość o to, by w każdym kadrze znajdowali się jacyś statyści, a przy tym by komponować z nich dość malarskie kadry. Jeśli chodzi o kostiumy to absolutnie nie powiem ani słowa na temat ich zgodności historycznej (chociaż wątpię, by istniała jakakolwiek), natomiast jest tu widoczna pewna dbałość o zachowanie wspomnianej już malarskości kadrów. Obsada - trochę trudno mi oceniać, bo nie znam aktorów (poza kobietą, która grała w "Skradzionym Sercu"), natomiast casting zrobiony jest fajnie, niektóre kreacje błyszczą (Pablo Clemente <3), aktorzy grający Bolivara dobrani są może nie podobni do portretów, ale są podobni do siebie nawzajem i aktor grający młodego Simona jest - zgodnie z opisami historycznymi - drobny, niewysoki i pełen wdzięku (absolutnie uwielbiam to, że jest niższy od swojej ukochanej). 

Fragmenty w Caracas, szczególnie te na plantacji, podobały mi się znacznie bardziej niż te w Hiszpanii. Być może dlatego, że mam zerowe pojęcie o Wenezuelskich plantacjach, ale może jednak dlatego, że twórcy mają nie większe o Hiszpanii przełomu XVIII i XIX wieku. To co tam się odjaniepawla to nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Telenowela wjeżdża na pełnej. (za to naprawdę dobrali bardzo podobną aktorkę do roli królowej i mówi ona bardzo z włoska a mniej z hiszpańska; czy to są dobrze udane akcenty to nie mnie oceniać - co do Bolivara-chłopca były głosy oburzenia). 

Czy polecam? Trudno powiedzieć prawdę mówiąc. Z pewnością trzeba mieć odporność na telenowelowość; nie jest tu ona może zupełnie na pierwszym planie, myślę że twórcy mieli ambicję stworzenia serialu historycznego, niemniej czasem jak walnie w pysk, to się pozbierać nie można. Z pewnością nie można podchodzi do tego z takim samym nastawieniem jak do seriali z innych stron świata ani też zresztą jak do lekcji historii (aczkolwiek recenzje podpowiadają, że nie jest pod tym względem *aż tak* źle). Dodam jeszcze dla porządku, że ja jednak trochę telenoweli w życiu obejrzałam, nawet jeśli nie nazwałabym się nigdy fanką gatunku - od Palomy i Zbuntownego anioła po Ruby (Ruby jest zajebista, bo to taka odwrócona telenowela, gdzie bohaterką jest "ta zła") czy Skradzione serce: nawet jeśli nie jestem fanką pewnych rzeczy, to jestem z nimi zaznajomiona, wiem skąd się tam wzięły i jak je interpretować. Dla osoby, która pierwszy raz spotyka się tą stylistyką może być to nie do przełknięcia. 


Muzyka

Wake Up the Wicked Powerwolf

Mam bardzo mieszane uczucia co do nowego albumu Powerwolfa. Z jednej strony to więcej tego dobrego, co zawsze a z drugiej... to więcej tego, co zawsze. Utwory są na tyle wtórne, że niestety mózg podsyła inne słowa. Z drugiej strony to wciąż solidna rzecz, więc trudno mówić o zawodzie. Mimo wszystko jednak liczyłam chyba na to, że będzie coś nowego a nawet taneczne rytmy z Call of the Wild nie do końca znajdują tu kontynuację. Chyba najwięcej mówi to, że po kilkukrotnym odsłuchaniu zaraz po zakupie (w 1-2 dni) już do niej nie wróciłam. Ale z drugiej strony, z muzyką jak z oceanem, są przypływy i odpływy, może nadejdzie i dzień,  którym wjedzie ostra faza. 


I już! Jak wspominałam na wstępie, o wrażeniach z urlopu będzie osobny post (lub posty). Jako ciekawostkę mogę dodać, że sierpień okazał się miesiącem rekordowym pod względem ilości przeczytanych stron - wpadło ich aż 1713, oczywiście za sprawą Monte Christo. Na okoliczność wyzwania 52/52 to jestem w tyle o jakieś 10 pozycji i niespecjalnie widzę szanse na nadrobienie tego, co właściwie nie jest aż takie złe - trochę chyba odczarowałam czytanie cegieł (Monte Christo to właściwie są dwie cegły, jak się tak spojrzy na większość wydań). 


Chociaż trudno mówić o jakimś ważnym punkcie w trakcie roku, ale jednak dla mnie wciąż 1 września jest punktem przełomowym (takie poczucia przełomu kompletnie nie czuję na przykład w czerwcu, chociaż to jest w końcu faktyczna połowa roku) - więc zrobiłam trochę planów. Przede wszystkim wiążą się one z Klubem Czytelniczym Państwowego Instytutu Wydawniczego w Bookowskim oraz listopadowym Novel Questem (tak, jest nowa jakość w listopadowym pisaniu, coś tu pewnie jeszcze na ten temat napiszę bliżej samej imprezy, ale dzieje się). Rozpiska Klubu na drugą połowę roku prezentuje się tak:

Zrobiłam też wyzwanie na Storygraphie, gdyby ktoś chciał dołączyć wirtualnie/łatwo znaleźć sobie polskie wydanie wspomnianych powieści. 

Nie będę ściemniać, jak zobaczyłam ten Zamek... na listopad to mi się zrobiło trochę słabo. A nawet mniej iż trochę, bo to straszliwa cegła a do tego trochę się boję jak szybko będzie się ją czytać. Tradycyjnie w listopadzie nie mam specjalnie czasu na czytanie (z drugiej strony, robiłam już w te listopady różne rzeczy, od kupna mieszkania po kursy językowe), więc uznałam, że tutaj bez Pacemakera się nie obejdzie. Rozplanowałam więc czytanie tej powieści (zresztą, rozplanowałam je wszystkie, ale pozostałe to nie są aż takie potwory) z naciskiem na szał w pierwszych dniach i potem tendencję spadkową. Jak mi pójdzie - zobaczymy. Tak w teorii wygląda to... wykonalnie. Zaczynam zaraz po spotkaniu październikowym i cisnę ile fabryka dała, by w listopadzie mieć już mniej do pogryzienia. Ale niech mnie bogowie mają w opiece. 

Generalnie co do rozpiski to zapowiada się moim zdaniem nieźle, tylko do tych Fajerwerków nie mam przekonania, ale może błędnie, nie nastawiam się negatywnie.  


Co tam wcisnę w międzyczasie...? Specjalnie planów nie mam, chociaż chyba, zainspirowana Prawdziwą historią czekolady, którą już zaczęłam, chyba pójdę mocniej w Mezoamerykę, która i tak ma mi towarzyszyć w jakimś stopniu w listopadzie. Planuję więc w końcu przeczytać Meksyk przed konkwistą Justyny Olko, który zakupiłam jak był nowością w roku pańskim 2010. Serio. To nie jest nawet półka wstydu, to są góry szaleństwa. A propos - wypadałoby wreszcie zapoznać się ze Zgrozą w Dunwich w wersji ilustrowanej, bo też leży dosłownie rok (faktura z 31.08.2023). Mam też jeszcze jeden zbiór Lovecrafta, ale nie wiem, czy po niego teraz sięgnę. Poza tym mam zamiar iść raczej na spontan, co mi tam w oko wpadnie, może jakieś Wojny Wikingów (zostało mi jeszcze sporo tomów) i zbiór opowiadań Carson McCullers. Tego czasu tam wcale nie ma tak wiele, biorąc pod uwagę, że ponad miesiąc spędzę z Ann Radclif w zamku Udolpho. 

Czytaj dalej »

niedziela, 18 sierpnia 2024

[Rachunek za] Lipiec 2024

Lipiec to jest zawsze trudny miesiąc, bo Tour de France zjada mi cały wolny czas (i ten niewolny zresztą też) plus zajmuję się alfa testem Writing Quests i to też jest trochę więcej roboty niż zazwyczaj... a w połączeniu z przygotowaniami do urlopu to już w ogóle dosłownie dwa razy więcej roboty w o połowę mniejszej ilości czasu. I jak mi się wydawało, że to już, że koniec, chwila oddechu, to się zaczęła olimpiada (i sporty, które mnie interesują), tu grill, tu spotkanie, tu imieniny a jeszcze wypada zrobić całe pranie świata i się spakować... Ale udało się! 

Książki:

Jakoś w połowie miesiąca nabrałam poczucia, że wreszcie się odblokowałam i coś zaczęłam czytać w normalnym tempie... a potem spojrzałam na Storygrapha i wyszło, że przeczytałam... jedną książkę xD No, potem faktycznie trochę to podskoczyło i chyba z ostrożnym optymizmem patrzę w przyszłość. Wynik sierpniowy jest trudny do przewidzenia, bo w pierwszej połowie miesiąca jestem na urlopie i trudno stwierdzić, czy będzie czytane, czy jednak zabraknie na to czasu i sił. 

Żelazny Wilk 8/10
Powtórka przed lekturą drugiego tomu, który ukazał się niedawno. Przemyślenia mam podobne. Za dużo jakoś niezręcznie wciśniętego seksu. Z jednej strony ma to sens, motywuje bohaterów, nie są to wątki zbędne, ale odniosłam wrażenie, że Pettersen za bardzo stara się, że to była książka "dla dorosłych" i żeby było tak wulgarnie... z drugiej strony to może być kwestia tłumaczenia, bo jest zdecydowanie słabsze niż w Kruczych pierścieniach (na ile pamiętam). Niemniej wciągnęłam się, cisnę drugi tom. 

Srebrne Gardło 8/10
Pettersen w swojej dobrze znanej formie. Na tym etapie znowu mamy więcej zmian stron i przewrotów niż w dwudziestoleciu międzywojennym, fakt, że nikt tu nie jest jednoznaczny i skomplikowane motywacje bohaterów wpychają ich w dość niespodziewane sojusze to znak rozpoznawczy tej autorki. I działa to dobrze, jedyne, co zgrzyta to dylematy Juvy, które są po prostu mało przekonujące... chyba nawet dla niej samej. Ona sobie od czasu do czasu przypomina, że napsuła sporo krwi (hehe) pewnym osobom i nagle jej z tego powodu przykro, chociaż nic z tego, co pchnęło ją do tego czynu nie uległa zmianie. Jest teraz w sojuszu z sukinsynami, ale w jaki niby sposób miało to magicznie zmazać ich grzechy? Druga rzecz, to że z racji mnogości wydarzeń trochę brakuje klimatu Naklavu. Poza tym jednak gituwa, polecam, a zakończenie, cholera jasna, takie, że chyba wybuchnę, jak mam znowu czekać trzy lata na następny tom... 

Głupie ptaki Polski 7/10
Książka autora profilu Zwierzęta są głupie i rośliny też. Utrzymana w tej samej konwencji, co wpisy na facebooku, z tym tylko, że tym razem wyłącznie na temat ptaków występujących w Polsce. I przyznam, że jest to największa wada tej pozycji. Wpisy na profilu dotyczą różnych stworzeń, które można obrażać na nowe sposoby. Jest jednak ograniczona ilość obelg, jakie można skierować pod adresem ptaków i monotonia tej lektury obnaża to bardzo wyraźnie. Niektóre wpisy są naprawdę na siłę, niektóre doskonałe (nie chciało mi się sprawdzać, które powstały przed podjęciem decyzji o napisaniu książki, ale mam pewne podejrzenia). Ogółem nie żałuję ani że kupiłam ani że przeczytałam, niemniej spodziewałam się więcej. Z racji samego pomysłu na książkę zabrakło różnorodności i świeżego oddechu. 
Ilustracje "inspirowane" SI też taki trochę słaby posmak zostawiają... 

Czarna Ambrozja 
Niesamowicie pozytywne zaskoczenie. Kupiłam tę książkę trochę przypadkiem na targach książki, bo była za jakieś kompletnie śmieszne pieniądze (10 czy 15 zł). Okładka klasyczna (na podstawie okładki oryginalnej z lat 80.) i prawdę mówiąc spodziewałam się jakiegoś campowego horrorku, na który głównie stracę czas. A tymczasem to jest naprawdę dobra książka i wampiryzm jest w niej super pokazany (kwestia trumny została rozwiązana wspaniale!). Nasza główna bohaterka, Angelina Watson, rusza w świat po śmierci matki i snuje się tak po USA, ulegając dziwnym ciągotom, nie do końca rozumiejąc ich naturę i przyczyny. Zmaga się z tym co robi, jednocześnie czerpiąc z zabijania niewysłowioną przyjemność. Narracja Angeliny przeplatana jest zeznaniami osób, które się z nią zetknęły, czasem uzupełniając, czasem wyprzedzając wydarzenia. Czapki z głów przed kompletną amoralnością bohaterki. To jest naprawdę wspaniałe i jestem bardzo, ale to bardzo pozytywnie zaskoczona. Polecam!
Również na plus tłumaczenie, bo jest to zrobione całkiem sprawnie. 

Teoretycznie czytam jeszcze "Howling Dark" Ruocchio (drugi tom serii "Suneater"), ale chyba jednak się poddam. To po prostu jest za długie bez wyraźnej przyczyny. Drugi tom jest lepszy od pierwszego, przede wszystkim dlatego, że zaczął się już jakoś w połowie akcji, problem w tym, że nigdzie się z tego miejsca przez pierwsze 17% nie ruszył. Chyba ostatecznie zabiła mnie scena w której bohaterowie rozmawiają o tym, dlaczego muszą się rozstać, żeby potem - w tej samej scenie - była scena seksu, która nie jest nawet jakoś dokładnie opisana, bo większość to właściwie przemyślenia bohatera, które są o tym, dlaczego muszą się rozstać. Albo-albo, można było tę informację przekazać w 1/3 tego tekstu albo w ogóle sobie to odpuścić, bo już o tym było mówione wcześniej co najmniej dwa razy. I tak jest ze wszystkim.
Podobieństwa do Feintucha są wyraźne, ale to jest taki Feintuch, którego mamy w domu (a ja mam Feintucha w domu prawdziwego, więc po co mi Ruocchio?) - nic nie wybrzmiewa do końca (bo nic się nie kończy, drepczemy w miejscu), a to, że bohater jest okropnym kretynem wydaje się jakąś kokieterią ze strony narracji, a nie wyraźną, sensowną decyzją autora. W "Seafort Saga" mamy niewiarygodnego narratora, chłopa, który ma tak niską samoocenę, że nie jest w stanie dostrzec swojej wielkości - i bardzo długo czytelnik też jej nie widzi, bo nie jest w stanie zrozumieć, że Seafortowi nie można ufać w ocenie własnych dokonań; Roddy (z serii "Rodrigo of Caledon") z kolei jest absolutnie okropnym idiotą, rozpuszczonym bachorem, który - w przeciwieństwie do Seaforta - kompletnie nie dorasta do sytuacji i w dodatku raczej tego nie zauważa, a kiedy zauważa to i tak nie potrafi tego zmienić. I o tym są te książki. Bohater Ruocchio jest po prostu naiwnym dzieckiem we mgle, kretynem, któremu wszystko właściwie wychodzi, marysujem z gwiazdką, żebyśmy się nie zorientowali. Podejrzewam, że to ten zabieg dobija Suneatera. Gdyby Hadrianek wziął w ręce rule of cool być może coś wreszcie by się w tym tekście wydarzyło. A tymczasem autor boi się chyba posądzenia o to, że jego zajebisty, genetycznie zmodyfikowany do absolutnej zajebistości bohater zostanie uznany za mary sue, więc pomniejsza jego zasługi i umiejętności na każdym kroku, tak skutecznie, że mnie się po prostu nie chce o tym debilu czytać. Szczególnie, że jest tu tak dużo słów a tak mało treści. Ain't nobody got time for that.
Szczerze? Moja intuicja, żeby rzucać książki natychmiast jak pojawi się informacja, że jakakolwiek postać ma "fiołkowe oczy" ponownie okazała się słuszna i źle zrobiłam, że jej nie posłuchałam.

Tour de France 

No nie będę wciskać kitu, że mi się ten wyścig w tym roku bardzo podobał. Mój faworyt w kiepskim stanie, z jednej strony wyniki kosmiczne, ale Pogacar mu odjeżdża, ale najgorsze to jak wymizerowany i zmęczony Vingegaard jest w tym roku, plus musi właściwie walczyć sam, bo z drużyny ma strzępy... a w pojedynkę się Touru nie wygra. No szkoda. Spodziewałam się wyrównanej walki czterech zawodników, dostałam właściwie monodram. W dodatku... już od paru edycji wyścig zaczął przypominać stare dobre czasy, które się zakończyły wielką aferą dopingową i w tym roku już trochę powiało mocną przeginką. Myślę, że gdyby więcej zawodników prezentowało podobny poziom wrażenie byłoby nieco inne. W sensie, nadal byłabym przekonana, że im się koks uszami wysypuje (oni wszyscy są naćpani, nie rzucam oskarżeń tylko w stronę Pogacara), ale show byłoby lepsze.  

Seriale:

Farma Clarksona sezon 3
Jeszcze nie skończyłam, ale wchodzi jak złoto. Jak pisałam wcześniej, jest to doskonały miks rozrywki z poważnym programem dotyczącym spraw ekonomicznych i społecznych. 

Planszówki 

Doszło do rzeczy niesłychanej: dotarła do mnie Księga Przygód do Robinsona Crusoe. Po ponad 3 latach, ale dotarła. Zrobione to jest ładnie i nawet zebrałam się w sobie i rozegrałam jedną partyjkę z nowym scenariuszem, przy pomocy aplikacji. Uczucia co do aplikacji mam mieszane. Właściwie wolałabym chyba żeby ona tylko podpowiadała tury, bo to losowanie przygód i wydarzeń... no nie wiem, jakoś nie widzę żeby to specjalnie ułatwiało rozgrywkę, bardziej wytrąca z rytmu, chociaż dostrzegam zaletę w możliwości wyboru klimatu. 


Plany, plany...

Główny plan na sierpień to jest wreszcie URLOP. Na razie mam zaplanowany jeden długi wyjazd, na koniec zostaje mi jeszcze parę dni, ale nie wiem, czym się wtedy będę zajmowała. Może sobie pojadę na jakieś wycieczki rowerowe a może będę leżała do góry brzuchem i czytała książki. A może nawet pogodzę ze sobą te dwie pasje, hehe. 
Wybór lektury na urlop nigdy nie jest prosty. To wprawdzie już nie te czasy, kiedy na camping zabierałam całą kostkę książek (a potem musiałam i tak pożyczać książki od ludzi...) no ale coś zabrać ze sobą trzeba. Czasem jest tak, że tytuł wypadnie z naturalnej kolei rzeczy (np. kolejny tom cyklu) ale w tym moim kryzysie to wyszło tak, że nie, nie czytam obecnie niczego, co mogłabym tak potraktować. Rozważałam nieco Abecrombiego, który tak wspaniale sprawdził się w czasie wyjazdu do Finlandii dwa lata temu, ale ostatecznie padło na... Hrabiego Monte Christo. Kiedy jak nie teraz? A w razie co mam też sporo rzeczy na kindlu (w tym Murakamiego po rosyjsku, bo czemu nie) oraz wezmę na papierze kieszonkowego Pingwina z Conradem - z serii Little Clothbound Classics, tytuł zbioru to "The Lagoon", ale zawiera on trzy teksty: poza tytułowym jeszcze "The Typhoon" i "The Secret Sharer". Nie wiem, czy w ogóle do niego zajrzę i ile będzie czasu na czytanie - aczkolwiek są w planach dwa dość długie (3-4 godziny) transfery, więc może znowu pobiję jakieś rekordy.
Czytaj dalej »

czwartek, 18 lipca 2024

[Rachunek za] Czerwiec 2024

Czerwiec to ten moment w roku, że znowu jest trochę sportu, jakichś okazji do spędzania czasu poza domem i ogólnie tracenia go na rzeczy niekoniecznie związane z czytaniem. Przeczytałam całe dwie książki - z czego jedną męczyłam od Wielkanocy... (prawda, że z dużą przerwą), wkręciłam się w Farmę Clarksona i upewniłam w swojej niechęci do Daniela Defoe. Był to też ostatni miesiąc Klubu Czytelniczego PIW w Bookowskim przed wakacjami, więc teoretycznie nieco więcej czasu na bardziej spintaniczne czytanie, ale fakty są takie, że teraz wjeżdża Tour de France a zaraz potem wyjeżdżam ja. Chociaż szykują się wakacje ze sporymi transferami, więc może uda się tak jak dwa lata temu zrobić jakiś szalony rekord, haha. 

Książki

Dziennik roku zarazy 6/10

Spotkanie z Danielem Defoe po latach. Dość szybko przypomniałam sobie, czemu "Przypadki Robonsona Crusoe" były jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą lekturą szkolną, której nie zdołałam zmęczyć. Na boga, jakie to było nudne i pełne lania wody. Częściowo jest to usprawiedliwione - a nawet jest wartością dodaną - ale ogółem miejscami było naprawdę ciężko. 

Defoe bierze na tapet epidemię dżumy w Londynie w roku 1665 i opisuje nam ją w formie pamiętnika uczestnika tych wydarzeń. Ten fałszywy reportaż powstał z powodu zarazy szalejącej podówczas (1720) w Marsylii. Autor musiał bardzo się spieszyć, żeby zdążyć z wydaniem, zanim sprawa nie ucichnie. Stąd chaos, brak porządnej redakcji - pełno tu zapewnień, że napisze o czymś później, po czym tego nie robi - oraz kompletny brak konsekwencji formalnej. Zaczynamy (i kończymy) bardzo nurzącymi wyliczankami statystyk, by w połowie przejść na właściwie powieść przygodową - też z przerwą na inne kwestie. Paradoksalnie - bo zdecydowanie nie jest to działanie celowe - nadaje to tekstowi znamion autentycznego pamiętnika przypadkowego świadka wydarzeń. 

Żałuję, że nie przeczytałam "Dziennika..." przed pandemią. Z pewnością wtedy zrobiłby na mnie większe wrażenie. Ciekawe byłoby też przeczytanie go przed i po - żeby zobaczyć, jak zmieniło się moje postrzeganie tej książki. Niestety przeczytałam ją już po pandemii i z pewnością zmniejszyło to wrażenie, jakie ta książka mogłaby na mnie kiedyś zrobić. 

Z drugiej strony interesujące było porównanie zachowań władz Londynu z roku 1665 to postępowania władz Polski w roku 2020. Są one tak podobne, że aż zaczęłyśmy się z siostrą zastanawiać, czy rząd nie czerpał z Defoe inspiracji. 

W sensie poznawczym jest to lektura ciekawa, aczkolwiek miejscami naprawdę bardzo nudna. 

 

Imperium ciszy 7/10

Bardzo trudno oceniać książkę, której tłumaczenie jest tak koszmarne. Jestem przekonana że część moich zarzutów nie jest absolutnie winą autora. Mówimy tutaj o sytuacjach, gdzie tłumacz źle tłumaczy jakiś fragment i jak potem autor do tego dalej nawiązuje, to po prostu pomija te kawałki :D no ale czego wymagać od typa, co "china" (porcelana) tłumaczy jakby to było "Chinese" (chiński)? A z bohatera, który w burdelu miał ksywkę Switch zrobił... "Wyłącznika"... Chłop naprawdę po prostu nie zna angielskiego, a błędy które popełnia robi też Google Translate. 

Co do samej powieści: widziałam gdzieś recenzje, która określiła "Imperium ciszy" jako "fascynująco wtórne" i muszę przyznać, że jest to trafna diagnoza. Ruocchio czerpie zewsząd, tworząc własną, niekoniecznie we wszystkich aspektach sensowną mieszankę. Czyta się to jednak przyjemnie (nie jest winą autora to, co zrobił z jego książką polski wydawca), będę kontynuowała lekturę (w oryginale). Główny bohater jest bardzo niedojrzały (bardziej niż wskazuję na to jego wiek), całość w ogóle ma w sobie dużo z tekstu pisanego przez siedemnastolatka na forum dla młodych pisarzy. Dobrego tekstu tego typu ale jednak nie pełnoprawnej powieści. Cześć z niezręczności z pewnością jest jednak zasługą tłumacza. 

Autor się nie spieszy, właściwie w 1 tomie (z 7) mamy właściwie wyłącznie zarysowanie akcji. Równie dobrze można by każdy z wątków opisać dokładniej i samej zawartości "Imperium" zrobić kilka solidnych powieści... Ale też niewiele z tego wszystkiego na razie wynikło. Mam jednak o tyle dobre przeczucia, że podejrzewam iż autor faktycznie ma jakiś pomysł na wszystkich 7 tomów a nie wyprztyka się z akcji w połowie. 

Generalnie polecam aczkolwiek NIE w tym wydaniu (zresztą Rebis chyba porzucił cykl po 2 tomach; może to i lepiej, Ruocchio nie zasłużył na takie traktowanie). 


Zaczęłam już czytać drugi tom, "Howling Dark" i już widzę, że jest znacznie lepiej, nie tylko dlatego, że czytam to w oryginale, ale głównie dlatego, że nareszcie zaczynamy in media res i jest zwyczajnie interesująco, coś jest przed nami, coś za nami, więcej jest też ciekawych elementów, które wcześniej autor tylko wspominał (homunkulusy, ciekawsze miejsca niż Borosewo czy pałacowe wnętrza). 


Filmy

Bohdan Smoleń

Ciekawy, choć smutny film biograficzny o Bohdanie Smoleniu. Jest dostępny na Netflixie, warto obejrzeć, chociaż jest to gorzka opowieść. 

Yooper Creoles: Finnish Music in Michigan's Copper Country

Ciekawy film dokumentalny o potomkach fińskich imigrantów w Michigan, którzy do dziś kultywują muzyczne tradycje Finlandii. Natomiast napisy do niego wołają o pomstę do nieba. To jakieś generowane automatycznie tłumaczenie, na które nikt nie spojrzał. Jest to znajomość angielskiego na poziomie tego typa co tłumaczył Ruocchio - "mines" = miny (chodziło o kopalnie) - ale przede wszystkim, nie było to nawet robione google translate na bazie listy dialogowej, tylko jechało ze ścieżki dźwiękowej i każda naturalna przerwa w wypowiedzi sprawia, że to co przed nią ani to co po niej jest traktowane jako dwie osobne wypowiedzi. W efekcie tłumaczenie nie ma najmniejszego sensu. 

Seriale

Farma Clarksona sezon 1-2

No ja też wskoczyłam na ten traktor. Świetny jest ten program. Dużo humoru, ale też dużo praktycznych, ważnych społecznie informacji o rolnictwie, o tym jaka to ciężka i ważna praca, ale też przede wszystkim o tym, jak państwo na każdym kroku ją utrudnia. Dawno nie widziałam w telewizji programu z tak pozytywnym przesłaniem. BARDZO polecam. 

Czytaj dalej »

sobota, 1 czerwca 2024

[Rachunek za] Maj 2024

Chyba ten kawałek o tym, że miesiąc minął, zanim się zaczął musze ubrać w jakąś zgrabną poetycką formułkę i tylko tutaj wklejać, bo było jak zawsze. Może to trochę kwestia długich weekendów, może kwestia tego, że na tydzień zrobiłam sobie wyjazdowy homeoffice, który niby nie był wakacjami, skoro pracowałam, ale z drugiej strony jednak był poważną zmianą otoczenia. Polecam i to nawet jak zaraz po pracy trzeba nosić meble i generalnie wypoczywać jak Polak na urlopie (czyt. robiąc remont). 


Książki

Zapiski z Hiroshimy 5/10

"Zapiski..." to zbiór tekstów, które ukazywały się w japońskiej prasie w latach 60. i odnoszą się do obchodów rocznicy zrzucenia na Hiroshimę bo by atomowej oraz szerzej sytuacji ofiar. Chociażby z tej racji odnoszą się często do wydarzeń ówczesnych bez wyraźnego napisania o co chodzi. 

Jest w tych tekstach nieco słusznych czy interesujących obserwacji i wniosków jednak w ogólności jest to lektura potwornie nudna, bo na cały esej jest takich fragmentów - często jednozdaniowych - że trzy maksymalnie. Poza tym lanie wody i powtarzanie w kolko tego samego. Autor ewidentnie nie radzi sobie z tematem i nie ma w tym niczego złego per se, mówmy o wydarzeniach wręcz apokaliptycznych rzecz w tym, że on chyba nie jest świadomy swojej niezdolności do opisania ich i kręci się jak, za przeproszeniem, gówno w przerębli nie dochodząc do żadnych wniosków i nie poruszając dogłębnie żadnego tematu. Powierzchowność tych tekstów również razi, choć nie tak bardzo jak rasistowski wysryw a propos tego, że Japończycy sobie poradzili a w takiej Kinszasie to by się tylko rozbiegli w popłochu i byłoby więcej ofiar (SERIO), to że Hiroshima jest gorsza od Holokaustu w wymiarze ludzkim tej tragedii (SERIO) czy ogólne pierdolamento o tym, jak to szlachetnie ludzie się zabijają, żeby ulżyć cierpieniu sprawców (tak, wiem, że w kulturze japońskiej samobójstwo jest postrzegane inaczej niż w naszej, niemniej tutaj naprawdę chłop dorabia ideologię do ludzkiej rozpaczy). Z jednej strony Oe opowiada o tym, jak to państwo zaniedbuje hibakusha, ale z drugiej ani nie wspomina o Nagasaki ani nie przedstawia prawdziwego cierpienia tych ludzi a także wydarzeń po wybuchu. Rysuje za to laurkę dla ocalałych, wpasowując ją w kulturowe oczekiwania wobec szlachetnych ofiar, na które ładnie się patrzy na obrazku, ale żeby faktycznie chociaż opisać ich przeżycia, to już może nie. Dosłownie każdy kto tam przeżył, to zrobił to wyłącznie po to, żebyśmy się wszyscy lepiej czuli patrząc na jego szlachetną postawę. 

Generalnie nie polecam. W tematyce Hiroshimskiej zdecydowanie ciekawsza jest manga "Hiroshima 1945. Bosonogi Gen" wydana w Polsce przez Waneko. W przeciwieństwie do Oe, Keiji Nakazawa był hibakusha. Przeżył nie tylko wybuch, ale też wszystkie potworności, które miały miejsce po nim. "Bosonogi Gen" to nie jest laurka z którą mamy się dobrze poczuć i wrzucić 5 zł na zrzutkę w internecie. To ciężka lektura, pełna drastycznych obrazów i realnego cierpienia. Głodu, okrucieństwa, chorób. 


The Missing Girl 8/10

Tu z kolei spotkanie z nową autorką oceniam bardzo pozytywnie. Coś tam o pani Shirley Jackson słyszałam wcześniej, nie czytałam jednak nic, a jedyny film na podstawie jej twórczości obejrzałam w dzieciństwie. I podoba mi się ta Jackson, z pewnością przeczytam jeszcze wiele więcej. Maleńki zbiorek trzech opowiadań - Missing Girl, Journey with a Lady i Nightmare - ma zaledwie 55 stron, ale zajął mi jakąś absurdalną ilość czasu, niemniej nie dlatego, że coś mi się tam nie podobało. Najlepsze jest chyba opowiadanie środkowe, chociaż nie zawiera elementów... niepokojących. Ot chłopiec jedzie pociągiem i spotyka taką dość dziwną panią, która okazuje się znacznie fajniejsza niż mu się wydawało w przypadku dorosłych. Nightmare jest przez większą cześć świetne, niepokojące, jakieś klaustrofobiczne, czytelnik czuje się osaczony mniej więcej tak jak bohaterka. Zawodzi jedynie zakończenie. Tytułowe opowiadanie, Missing Girl, proponuje zupełnie inny rodzaj niesamowitości. Zamiast osaczenia mamy tu sytuację wręcz odwrotną, jakieś rozpłynięcie się, zapomnienie, rozmycie. Nawet humor z którym jest napisane podkreśla tę niepokojącą atmosferę. 

Polecam tę autorkę, ale polecam też całą tę pingwinią serię "Penguin Modern" - to te małe książeczki po 50-60 stron, zbiorki opowiadań, pojedyncze nowele czy eseje. Jest to doskonały sposób na zapoznanie się z nowym autorem i ciągle rozważam, czy nie kupić sobie po prostu całości (chodzi to za 80-120zł w ładnym boksie - 50 tomików). Jest też seria czarna, z klasykami, ta sama zasada. Super sprawa. Pojedyncze można kupić za 2 funty (1 funt za ebooka na amazonie), w papierze w Polsce chodzą za około 10 zł (jak ktoś chce więcej to nie kupujcie). 


Zaczęłam też czytać na czerwcowy Klub PIWu Dziennik roku zarazy Daniela Defoe i to jest jak powrót do koszmarów z dzieciństwa. Przypadki Robinsona Crusoe zapamiętałam jako najnudniejszą książkę świata i dotychczasowe doświadczenie z Dziennikiem... mnie w tej wierze tylko utwierdziło. I tu naprawdę nie idzie o treść, bo ta jest dość interesująca, nawet jeśli sprowadza się do prostej konstatacji, że ludzie zawsze byli tacy sami (Teodor Parnicki lubi to). Natomiast stylistycznie to jest tak przepotworne lanie wody. Ja rozumiem, że można mieć płacone od słowa, ale niech te słowa chociaż udają, że są w tej książce po coś, a nie dostajemy co zdanie cztery wtrącenia o tym, że właśnie o tym autor chce teraz napisać, bo tak sobie pomyślał, ze to jest istotne o tym teraz wspomnieć. LITOŚCI. 


Mangi

Bosonogi Gen tom 1

"Zapiski z Hiroshimy" przypomniały mi o tym komiksie, pomyślałam, że dojrzałam do tego, żeby do niego wrócić, ale znowu trochę mi siadł entuzjazm. Historia jest ponura, okrutna, mało to jest rozrywkowa lektura. Nie pomaga też to, że choć jest to działo bardzo ważna i interesujące, to czuć mocno, że autor przede wszystkim chciał podzielić się swoimi doświadczeniami i powiedzieć coś ważnego, a artystą był dopiero w którymś tam rzędzie. Tylnym rzędzie. Niewątpliwie jest to dzieło bardzo wartościowe, ale nie porywające. 


Filmy

Muminki na Rivierze 

Jest to film pełnometrażowy, którego istnienia jakoś kompletnie mi umknęło. Piękna klasyczna animacja stylistycznie bardzo bliska oryginalnym ilustracjom Tove Jansson (a więc nie to co najbardziej chyba znane z wersji anime). Pod względem animacji jest naprawdę wspaniale. Do tego dochodzi zabawna historia. Polecam. Jest na yt. 

Gry 

Blasphemous 2

No i uległam, co poradzić? Na razie pograłam tylko trochę (ale nie liczyłam ile, pewnie ze dwie godzinki...?), początek trochę mnie zaskoczył - było jakoś przesadnie wytłumaczone, co się dzieje i co mam robić a do tego klimat był znacznie mniej poryty. W dodatku animacje jakieś kolorowe i ładne, nie tego oczekiwałam. W pierwszej części grafika była koszmarna, w samej grze był jakiś brak wyjaśnień sugerujący... nie chcę używać określenia "amatorszczyzna", bo ma negatywne konotacje, ale było w tym coś takiego... gorączkowego, niedokładnego, doskonale współgrało to z tym niesamowitym, niepokojącym, klaustrofobicznym klimatem, z tym absurdalnym, wszechogarniającym kultem cierpienia. W części drugiej jakoś mi tego brakuje. Jest tu za czysto, za bardzo poukładane, był, na boga, jakiś taki zupełnie sensowny i przejrzysty tutorial. Miejsca, do których trzeba będzie wrócić później, jak się zdobędzie umiejki też wydają mi się przesadnie jasno zaznaczone. Do tego ledwo co pograłam i już mam nazorgowane jakichś punktów, przedmiotów... nie wiem, dziwne to jakieś, za mało zagubiona się czuję. Może to jest poniekąd kwestia tego, że już jedną grę znam, ale... wydaje mi się, że w pierwszej dużo dłużej trwało zanim znalazłam masę miejsc i postaci. Być może jednak po prostu łaziłam nie tam gdzie trzeba i na nie nie trafiłam, już teraz nie pamiętam. 

Uguem, czy polecam? Trochę trudno powiedzieć po tak krótkim czasie, ale raczej tak. Natomiast zacznijcie od jedynki.   

Seriale

Farma Clarksona

W końcu uległam i ja, odpaliłam i... wsiąkłam. Jest zabawnie, miejscami absurdalnie, jest też trochę o tym, że wcale nie jest łatwo być rolnikiem i uważam to za społecznie bardzo dobre przesłanie. Zostało mi jeszcze trochę do obejrzenia, ale na razie jestem zachwycona. 


Podcasty 

Nie da się w tym miesiącu pominąć tej kwestii, bo to one... nie, nie powiem, że mnie odciągnęły od czytania. Po prostu przyszły mi z pomocą w trakcie kryzysu czytelniczego, za który winię Kenzaburo Oe. (oraz to że miałam trochę przyziemnych spraw do ogarnięcia w życiu i to mi zajmowało sporo czasu). W tym miesiącu ciekawostka, bo wszystko po polsku. 

Odkryłam w tym miesiącu, że "Klub Ludzi Ciekawych Wszystkiego" ma się całkiem dobrze i teraz nadaje na yt. Jest też rss, ale nie aktualizowany od dawna (tak samo jak strona internetowa), przez co można pomyśleć, że rzecz padła. Niestety jest tu dość ponure wyjaśnienie tej sytuacji. Mianowicie człowiek przez którego, za pośrednictwem jest podcastu "Nauka XXI wieku" dowiedziałam się w ogóle, że KLCW działa, Borysław Kozielski zmarł nagle w sierpniu zeszłego roku. O czym też dowiedziałam się przypadkiem, bo strona internetowa oraz patreon stoją jak stały i nie ma tam żadnego info. 

"Nauka XXI wieku" to podcast nierówny, znacznie gorzej prowadzony od "Radia Naukowego", natomiast zdarzają się odcinki bardzo ciekawe, wszystko zależy od zaproszonego gościa. Odcinków jest mnóstwo, warto więc zajrzeć i poszukać interesujących tematów lub gości. 

Ostatnimi czasy króluje jednak u mnie "Radio Naukowe", świetnie prowadzone, bardzo ciekawi goście, szeroki zakres poruszanych tematów. Bardzo, ale to bardzo polecam. Do znalezienia na yt, ale też w aplikacjach podcastowych (ja akurat używam Podcast Addict). 

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia