niedziela, 12 maja 2024

[Rachunek za] Kwiecień 2024

W kwietniu działo się wiele. Tu święta, tu wyjazd, tu książka na klub i miesiąc zaraz się skończył, a dokonań jeśli chodzi o czytanie czy w ogóle zapoznawanie się z dziełami kultury jakoś nie wpadło zbyt wiele. 


Książki 

Przejście przez morze Czerwone 9/10

Co to była za lektura. Strumień świadomości osoby, która nie tylko przeżyła obóz koncentracyjny ale jeszcze w dodatku mentalnie z niego nie wyszła. Konfrontowane są tu dwie postawy, jedna która uparcie trzyma się starych dobrych czasów oraz ta, w której traumatyczne przeszłość całkowicie się odrzuca. Ponieważ znajdujemy się w głowie mocno zaburzonej bohaterki wpadamy co i rusz w sytuacje dziwaczne, niekomfortowe, wręcz przerażające. Obsesja bohaterki na tle współwięźniarki, jej zafiksowanie na tym, że czas obozu to był czas wspaniałej, czystej przyjaźni, jej niezdolność do funkcjonowania w powojennej rzeczywistości i niemożność pogodzenia wyobrażenia o Lucynie z tej Lucyny rzeczywistością tworzą narrację gęstą, niepokojącą, przez którą z trudem dostrzec można fakty, fakty, które są dla bohaterki niewygodne, a więc jest to tych faktów problem. 

Ta książka powinna znaleźć się na tych wszystkich listach "najbardziej niepokojących powieści", jest niesamowita, przerażająca, autentyczna. Nazywana jest "powieścią posttraumatyczną" i myślę, że to trafne. Bardzo polecam, chociaż to ciężka lektura zarówno pod względem tematu jak i stylu, bo narratorka mocno zmaga się z opisywaniem swoich przeżyć i chaotycznych myśli. Zdecydowanie sięgnę po coś jeszcze Romanowiczowej.   


The Pride of Chanur 8/10

Człowiek może wytrzymać parę lat bez czytania Cherryh, ale co to za życie? Kiedy wybierałam książkę na wyjazd na Sycylie jakoś tak naszło mnie na ten właśnie cykl. Wydania omnibusowe w paperbcku mają to ci siebie że są idealne na jakikolwiek wyjazd, bo raczej nikle są szanse że zabraknie książek a jednocześnie waga i rozmiar nie są jakieś przytłaczające. Poza tym z tego cyklu mam od lat do przeczytania (po raz pierwszy) ostatnią powieść (Chanur's Legacy). 

No i co mam powiedzieć? Cherryh to Cherryh. Dla nieznających tematu: śledzimy losy załogi statku handlowego The Pride of Chanur należącego do przedstawicielek rasy nazywanej hani, jednej z sześciu ras stowarzyszonych w Związku. Pewnego dnia na ich pokład wdziera się dziwne pozbawione futra stworzenie, które chyba jest inteligentne, ale poza tym nie wiadomo skąd się wzięło, czego chce i co z nim zrobić - poza tym że jeden wyjątkowo paskudny kif (a kif wszyscy są dość paskudni) rości sobie do niego prawo własności. Ani niewolnictwo ani też potencjalne implikacje odkrycia kolejnej rasy - A więc I rynku zbytu - nad którymi kontrolę mieliby kif wcale się kapitał Pride nie podoba. 

To dziwaczne stworzenie to oczywiście człowiek. Człowiek, któremu nie oddajemy narracji ani na sekundę. Którego zachowania są zrozumiałe dla czytelnika ale kompletnie niejasne dla bohaterek. W tym właśnie uwidacznia się największy talent Cherryh - kreowanie nie-ludzkich kultur i patrzenie na ludzkość z zewnętrznej perspektywy. 

The Pride to dość krótka książka, zwarta, napakowana akcją. Z tego co pamiętam kolejne tomy były jeszcze lepsze. Polecam. 

(Z oceną książek Cherryh zawsze mam problem tego rodzaju, że one są po prostu zbyt porządne. Wszystko tu działa, wszystko jest przemyślane, wszystko funkcjonuje - jest w tym jakaś lekkość wielkiego talentu, która sprawia, że rzeczy wybitne zamiast oszałamiać wydają się takie... zwyczajne. Oczywiście, że wszystko jest tu konsekwentnie przemyślane, oczywiście, że obcy mają sposoby myślenia spójne a jednak wymykające się ludzkiemu pojmowaniu, oczywiście, że co do słowa i co do konstrukcji gramatycznej wszystko to tworzy spójną całość. Oczywiście. A pokażcie mi innego pisarza, który pisze tak doskonale.)


Poza tym czytałam - I wciąż czytam - "Imperium ciszy" Ruocchio. Jest to niewątpliwie znacznie gorszy tekst niż te dwa powyżej, dość taka naiwna dziecinna pisanina. Taka której szukałabym raczej na forum młodych pisarzy niż opublikowana, niemniej coś w tym jest, jakoś mnie wciągnęło, choć uwag mam wiele od swiatotwórstwa (tak silna tradycja starożytna chociażby niespecjalnie trzyma się kupy) po absurdalne dziecinność bohatera (chłop niby po dwudzieste a zachowuje się jak piętnastolatek) po kompletne absurdy w rodzaju zapakowania dwóch tuńczyków do reklamówki. Będę to kończyła, ale inne książki mają priorytet (na klub, poręczniejszy format). 


Seriale 

Shogun 9/10

Nie będę oryginalna i powiem że to dobry serial jest. Kto nie widział, niech się zainteresuje, bo warto. Udawanie że angielski jest portugalskim to właściwie jedyny wyraźny minus. Nie podobał mi się też przesadnie główny bohater, ale to może być bardziej kwestia gustu niż wada jako taka. Poza tym jednak jest wspaniale. Aktorsko wypada to świetnie, szczególnie Toranaga i Yabushige. Faktem pozostaję też że obaj mieli z czym pracować. Do tego świetne kostiumy. No serial gituwa, oglądajcie. 


Sycylia 

Wróciłam, jak mogłabym nie wrócić? I to dosłownie wróciłam, bo na ten sam nocleg w centrum Katanii. Poza tym miastem odwiedziłam jeszcze Ragusę, Mesynę, Aci Castello, Aci Reale, Syrakuzy i Palermo. Tak, te miejsca nie są koło siebie (poza Katanią, Aci Castello i Aci Reale), więc znowu było tour de pobudka nad ranem i autobus międzymiastowy. Przez te 9 (no, 7, bo po 1 dniu na loty) ze średnią 20 km dziennie wyszedł z tego prawdziwy urlop, tj. teraz trzeba odpocząć po tym wypoczynku.

Wyjazd ten upewnił mnie w przekonaniu, że kocham Sycylie. I Normanów. Normanowie byli zajebiści. 

Czytaj dalej »

sobota, 30 marca 2024

[Rachunek za] Marzec 2024

Ja to napisałam chyba jeszcze w marcu i byłam przekonana, że to opublikowałam. I tak sobie weszłam na koniec kwietnia napisać podsumowanie kwietnia i odkryłam, że nie, nie opublikowałam tego. A potem napisałam podsumowanie kwietnia i też go nie opublikowałam xD Proszę bardzo, oto odgrzewany kotlet. 

Książki

"Zmierzanie świata" 9/10

Niesamowita rzecz. Obawiałam się trochę, jak Herzog - w końcu filmowiec - poradzi sobie z formą powieściową, ale wyszło świetnie. Jest w tym dużo ze scenariusza filmowego, ale nie złym sensie. Wszystko opisane jest skrótowo, ale jednocześnie bardzo obrazowo (świetna scena zamykania drzwi). Punktem wyjścia jest dla nas historia Hiroo Onody, japońskiego żołnierza, który walczył w drugiej wojnie światowej jeszcze w latach 70. Z pewnością o nim słyszeliście, nawet jeśli niezbyt wiele. To jednak tylko miejsce startu do rozważań nad wiecznością, nad oniryczną naturą samotności, nad paranoją i siłą nawyku. 


Panowie północy 7/10

Wróciłam do tej serii! Co oznacza, ze nawet mogę sobie skreślić jedną pozycję na mojej liście na ten rok! Sam Utred, jak to Utred - solidna przygodowa powieść historyczna, fajne postacie, trochę humoru, zwroty akcji, bitwy, pościgi, głębokie średniowiecze - czego tu nie lubić? To jedna z tych książek, co na koniec dnia człowiek wpisuje w storygrapha ile przeczytał i się okazuje że znacznie więcej niż mu się wydawało. 


Pieśń miecza 7/10

Właściwie - jak wyżej. Tutaj znalazłaby się nawet jedna postać, którą naprawdę polubiłam. Autor fajnie wykorzystuje przesądność bohatera do wprowadzania elementów pozornie fantastycznych (a przynajmniej takie są w oczach Utreda i jego ziomków), do tego - jak zawsze - dobrze pokazuje położenie Utreda między światami (Sas wychowany przez wikingów; walczący po stronie Sasów, ale jednak z dużą słabością do wikingów) i pozwala każdej ze stron mieć cechy pozytywne i negatywne (Eryk chociażby jest tu najporządniejszy a Aethelred to straszliwe ścierwo, ale też ten sam Aethelread nie jest już taki ostatni i coś tam potrafi). 


Generalnie jak ktoś lubi przygodowe fantasy to mu się "Wojny wikingów" spodobają. A mnie zostało jeszcze 9 tomów, to może dziabnę sobie po jednym miesięcznie... 


Problemski Hotel "Left can't meme"/10

Nie pykło. 
Są w tej książce świetne fragmenty, ale wiele jest irytujących. Przede wszystkim nie śmieszy mnie to, co śmieszy autora: humor opiera się na sprzecznościach, na absurdach, a tam gdzie autor tę sprzeczność widzi, ja jej nie dostrzegam. Absolutnie irytująca jest roszczeniowa postawa bohaterów, których oburza, że kiedy nielegalnie przybywają do jakiegoś kraju dostają używane ubrania i zabawki i nie są zakwaterowani w pałacu, bo im się ten pobyt w Belgii po prostu należy. 
Miejscami jest też obrzydliwie i właściwie nie widzę po co. To chyba też ma być taki humor, taki szok dla domyślnego czytelnika - wypindrzonego lewicowca-banana, którego ma poruszyć, że o nielegalnych imigrantach można powiedzieć coś innego niż że to inżynierowie i lekarze. Brakuje w tym autentycznego humoru. 
Spora część tej książki jest dość wymuszona, ten cyniczny styl autorowi wyraźnie nie leży (choć być może to kwestia tłumaczenie) i myślę, że całość byłaby znacznie lepsza, gdyby autor zajął się przedstawieniem historii swoich bohaterów (w jakimś stopniu wzorowanych na prawdziwych osobach, które spotkał) a nie swoją dejową ideologią. Zamiast pokazać prawdziwe ludzkie tragedie, podkreślając je czarnym humorem dostajemy coś zrobionego bardzo na siłę. Mam wrażenie, że autora nie bawią jego własne żarty, nie do końca widzi co tu ma być śmieszne i nie trafia w cel. Więcej brutalnej prawdy o świecie można znaleźć na 9gagu. 


Przeklęty bębenek 6/10

Ech. Opowiadania zawarte w zbiorze "Piekło w butelkach" bardzo mi się podobały. "Blaszany bębenek" to najsłynniejsze dzieło tego autora... I jest marne :/ Może to zawsze być jeszcze kwestia tłumaczenia, więc zostawiam jakiś tam margines błędu, ale tak naprawdę nie do końca wierzę, że tłumaczenie poprawiłoby pewne fabularne problemy. Ot chociażby motyw napalonej sado-masochistki, mhm, nie dziękuję. Tak samo zmieniająca się tożsamość jednego typa - to naprawdę nie były tak sprytne zwroty akcji, jak się najwyraźniej autorowi wydawało. Przede wszystkim jednak brak w tym tekście klimatu. 


Filmy

Into the Inferno 9,5/10

Doskonały film dokumentalny Wernera Herzoga na temat wulkanów. Na temat tego, jaką rolę pełnią dla ludzi w równych kulturach, jakie stanowią przejście do świata wymykającego się naszemu pojmowaniu. Herzog pozwala się wypowiedzieć swoim rozmówcom i nie dodaje własnego komentarza. Nie daje odpowiedzi, nie stawia nawet pytań. Pokazuje pewien wycinek świata i zostawia nas z tym, co nam pokazał. Piękna rzecz. 

Jest na netflixie, więc nie macie wymówek. 


Fighter "Lepsze niż airshow w Lesznie"/10

Indyjska patriotyczna ramota z gwiazdorską obsadą (Hrithik Roshan, Deepika Padukone). Technicznie zrobione jest to bardzo ładnie, samoloty latają, prawa fizyki nie obowiązują. Co muszę oddać twórcom, to że wykorzystują od dawna nieobecny w zachodniej kinematografii motyw tego, że główny bohater ma, uważajcie, wady. I coś w przeszłości mocno spierdolił i go to teraz gryzie. Oczywiście, wiadomo, będzie mógł te grzechy odkupić, ale trochę go to będzie kosztowało. 

Fabularnie mamy do czynienia z Dzielnymi Indyjskimi Pilotami, którzy będą walczyli ze Złymi Pakistańczykami. A są ci Pakistańczycy tak źli, jak jacyś złole z Marvela, albo i gorzej. Natomiast, wiadomo, łzy wzruszenia się cisną jak człowiek patrzy na naszych dzielnych chłopców. I dziewczynę, no bo mamy dziewczynę i jest tu całkiem ładnie zrobiony motyw równouprawnienia (Bohaterka idzie do wojska wbrew woli rodziców, którzy ją wydziedziczają, ale oczywiście potem Hrithik robi pod ich adresem taki Maślany Ryj, że rozumieją, że Matuszka India jest ważniejsza niż mąż i dzieci; natomiast sama bohaterka jest po prostu kompetentna i nikomu nie musi nic udowadniać, szczególnie kosztem swoich kolegów). Czyli jednak można. 

Ogółem... nie zrozumcie mnie źle, to nie jest jakiś szczególnie dobry film i jeśli macie ochotę na indyskie patriotyczne filmidło, to zdecydowanie bardziej polecam "Laakshię" (też z Hrithikiem Roshanem, który ma tam rewelacyjne sceny tańczone). Ale jak lubicie samoloty i nie przeszkadza wam że towarzyszy im dość absurdalne otoczenie, to oczywiście można. Myślę też że większe wrażenie ten film robiłby w kinie (najlepiej w Imaxie, chociaż przy tym metrażu to chyba oczy do wymiany), bo na telewizorze sceny latane nie były tak porywające jak zapewne miały być (no i fakt jak są absurdalne nieco wybija z zaangażowania, co wcale nie jest takie oczywiste w przypadku filmów indyjskich, bo one potrafią odstawić taki ekwiwalent walk bokserskich w Rocky'm - niby za bardzo, ale człowiek się angażuje bez pamięci). Jak to powiedziała moja siostra: Lepsze niż airshow w Lesznie. 

Jedno, co wiem na pewno, to że pewien cytat zostanie ze mną na zawsze, ponieważ jest to pocisk właściwie nuklearny: "Pakistan może być twoim ojcem ale Indie zawsze będą moją matką". 

(w ogóle twórcy podjęli dziwną decyzję, żeby Hrithik tańczył w scenach zbiorowych i wyszło jak zawsze - Hrithik sobie, dookoła przypadków przechodnie, chociaż przecież ci ludzie naprawdę potrafią tańczyć. Po prostu przy Hrithiku każdy wygląda jak paralityk)


"Piekło '63" 8/10 

Bardzo solidny film. Masa świetnego humoru, bardzo fajne postacie. 

Jedyny minus to kompletnie bezsensowna personalizacja zamieci, która... No nie wiem, może w tym jest jakiś żart słowny, który ma sens. 

Rzecz jest o wyścigu łyżwiarskim, oparte na faktach. Kilkoro bohaterów z różnych powodów bierze udział w Wyścigu Jedenastu Miast - bagatela 200 km na łyżwach, po rzekach, kanałach i jeziorach. Motywacje mają różne. Od osobistej satysfakcji po upamiętnienie zmarłego ukochanego czy zdobycie pożyczki na wykup gospodarstwa rodziców. No a potem, to już wiecie - jedziemy. W mrozie poniżej 18 stopni, wbrew rozmaitym przeciwnościom, począwszy od braku łyżew po ścigające za dezercję wojsko. Wszystko to doskonale łączy bardzo poważne niekiedy motywacje bohaterów z dużą ilością humoru. 

Jak to film o sporcie - wciąga. 


Seriale 

Shogun 

To jeden z tych niewielu seriali, gdzie po prostu śledzisz historie, a nie co chwila krzywisz się bo coś nie działa. Gdybym oglądała to sama, to pewnie wciągnęłabym całość na raz, no, z przerwami na pracę. Jedyny wyraźny problem to tragiczna decyzja by angielski był angielskim *i* portugalskim. To jest nie tylko głupie, to dodatkowo kompletnie nie działa bo za cholerne nie wiadomo w którym języku bohaterowie aktualnie się porozumiewają. Rozumiem tę decyzję z punktu widzenia... Producenta oraz rynku amerykańskiego, który nie umie czytać, ale artystycznie jest straszliwe. Poza tym jednak - świetna rzecz.


6 Nations 

Dokument o Turnieju Sześciu Narodów. Nie powiedziałabym, żeby rzecz była jakaś wybitnie porywająca, ale fajnie przybliża zawodników i trenerów. Bohaterowie zostali dobrze wybrani, mają ciekawe historie i/lub osobowości, świetne jest też to, że dostajemy perspektywę każdej z drużyn. Jak ktoś lubi rugby, to niech obejrzy. Dla laika jednak nie wiem, czy będzie interesujący.  


Zaczęłam też oglądać "Człowieka, który umarł" na podstawie powieści Tuomainena. Serial fiński, jak na razie (po jednym odcinku) - trzyma poziom. 


Targi Książki w Poznaniu 

Melduję, że strategia segregacji nastolatek od reszty uczestników zadziałała wspaniale, było znacznie, znacznie lepiej niż w latach ubiegłych, nie dało się podejść do może dwóch-trzech stoisk, gdzie sprzedawano te pornusy dla nastolatek popularne tytuły, poza tym było zupełnie normalnie. Cały ten okropny kolejkon, który uniemożliwiał normalne uczestnictwo w targach został ograniczony do dwóch "Stref Autografów". Wspaniałe rozwiązanie, mam nadzieję, ze zagości na dłużej. 

Poza tym, same targi... jak zawsze kłuje w oczy nieobecność PIWu, niestety w tym roku nie przyjechał też Marpres. Było za to Claroscuro z niezastąpionym Juanem Diego, który jak nikt potrafi namówić do kupienia kolejnej książki. Wielkie wrażenie jak zawsze od paru lat robią publikacje dla dzieci, w tym roku najpiękniejsze przywiozło wydawnictwo Tatarak. 

Osobiście najbardziej cieszę się z tego, że dość przypadkiem i z obowiązku podeszłam do stoiska Scream Comics (obchodzę wszystko, ale komiksów zachodnich nie czytam) a tam czekało na mnie POLSKIE WYDANIE "REQUIEM: CHEVALIER VAMPIR". Na razie pierwsze dwa tomy w omnibusie w dużym formacie i z twardą oprawą, ale już mi się łapy trzęsą na kolejne. 

Czytaj dalej »

niedziela, 10 marca 2024

[Rachunek za] luty 2024

Miesiąc krótki, ale trochę się działo. Przede wszystkim byłam w kinie aż dwa razy, a to nie jest takie oczywiste. Ostatni film na jakim byłam to był Avatar 2 ponad rok temu. Odkryłam zresztą, że mam kino koło domu, będę tam teraz częściej. 

Poza tym - uporałam się z Czerwonym Marsem (fuj) oraz upewniłam się że jednak kocham Faulknera. Z Faulknerem wiąże się też PIWowski klub czytelniczy, na który się wybrałam i który bardzo ki się podobał. Brakowało mi takiej rozmowy o książkach. Jaram się na następne spotkanie - będzie "Zmierzchanie świata" Wernera Herzoga. 


Książki 

Flagi pokrył kurz 9,5/10

Na okoliczność PIWowskiego klubu czytelniczego porzuciłam (bez żalu) "Czerwonego Marsa" i rzuciłam się szarpać drugiego już w tym roku Faulknera. Jest to książka znacznie prostsza od "Światłości w sierpniu". Jest też zupełnie inna językowo, aż ciekawa jestem jak bardzo różnią się te książki i w oryginale (są podstawy sądzić że znacznie, bo dzieli je sporo czasu) - bo polskie tłumaczenia mają dwóch autorów. I, co mnie sama zaskoczyło, Tarczyński wygrał z Płazą, Płaza wydał mi się nadmiernie konserwatywny. Same "Flagi..."? Powieść obyczajowa z dziejów jednej rodziny i jednego miasteczka - to znowu - A raczej po raz pierwszy - hrabstwo Yoknapatawpha (tu jeszcze jako Yokona). Poznajemy członków kilku pokoleń rodziny Sartorisow przez pryzmat codziennych spraw, głównie ekscytacji zakupem szybkiego samochodu przez najmłodszego z nich, Bayarda, który dopiero co wrócił z I Wojny Światowej. Faulkner porusza problemy ptsd, norm i układów społecznych, stalkingu (!), fascynacji rozwojem techniki i skutków tych przemian. Największą siła tego tekstu są niewątpliwie postacie - złożone, wyraziste, pełne kontrastów i opisywane z pewnym dobrodusznym dystansem który pozwala przedstawić ich gorsze cechy bez popadania w belferstwo. 

Świetna, świetna, świetna książka. Chociaż obiektywnie jest pewnie gorsza niż "Światłość w sierpniu" mnie podobała się bardziej. 


Czerwony Mars "błagam już dość"/10

Napisałam o tym ponad 2000 słów, więc oszczędzę sobie powtarzania się. Recenzja do przeczytania na blogu. Tutaj pozostawię wam tylko mema: 


Bufo blombergi 7/10

Kompilacja fragmentów kilku różnych książek szwedzkiego podróżnika Rolfa Blomberga. Sympatyczna lektura podróżnicza o doświadczeniach tego fotografa w dżunglach Ekwadoru oraz na Borneo. 


Impreza neispodzianka 7/10

No dobra, komiks a nie książka. W każdym razie papierowe wydanie Kuców z Bronksu, historyjka o tym, jakie imprezy niespodzianki działają a jakie nie i jak temu zaradzić. 

Podziwiam Dema, narysowane to jest paskudnie a jednak ekspresja jest zawsze w punkt. 


Likwidator 6/10

Strong anime vibes. Nawet nie że w bardzo złym sensie ale w pozytywnym też nie. Mam wrażenie, że jako komiks (webtoon konkretnie) łatwiej bym to łyknęła. 

Poza tym to jest sprzedawanie jako thriller i poważna rzecz a tymczasem to jest głupia komedia podobna do książek Tuomainena. I ogólne wiarygodność tego co się tam dzieje jest bardziej na poziomie książki dla nastolatków niż dorosłego odbiorcy. 

Pierwsza połowa jest jeszcze w miarę ale im dalej w las tym mniej się to trzyma kupy. Motywacje bohaterów (a konkretnie Mito i bibliotekarki) a nawet sposób ich pojawienia się w tej opowieści są kompletnie z zadu - albo właściwie wręcz nie istnieją. Autor potrzebował dziecka, ale mu się linia czasowa nie zgrała więc dowalił nam jakaś bezgranicznie infantylną dorosłą kobietę (Misa). Z początku sprawia to wrażenie zbioru opowiadań i jako tako funkcjonuje nieźle. Nie jest to wybitna literatura ale ten vibe anime Dobrze się tu sprawdza. Kiedy jednak autor próbuje to połączyć w całość wszystko się sypie. Wątek Golibrody, szczególnie jego zakończenie straight outta dupa. 

Ogółem trudno mi to polecić, nawet jeśli początkowo humor jest całkiem w porządku. 


Filmy

Wandea. Zwycięstwo albo śmierć. 7/10

Nie wydaje mi się, żeby kwestia buntów chłopskich przeciwko rewolucji francuskiej w ogóle znajdowała się w moim podręczniku do historii. A jednak miało to miejsce i nie byla to sprawa mała a bunty stłumione zostały że straszliwa brutalnością. Niech wam za skalę posłuży ta piękna tabelka z wikipedii: 


Przy czym, najczęściej podawana liczba ofiar jest 300 tys. czyli ponad 40% ludności (z racji niszczenia dowodów szacunki są niepełne i wahają się od 170 tys. do nawet 600 tys.). 
Film "Wandea. Zwycięstwo albo śmierć" opowiada właśnie historię rojalistycznego powstania w Wandei. Nakręcony jest - pod względem technicznym - sprawnie, z solidną obsadą. Nieco słabiej jest ze scenariuszem. Nie jest jakiś bardzo zły, ale ma pewne tendencje dydaktyczne, dużo jest tu narracji, wyjaśnień, kontekstu. Dobrze to działa jeśli chodzi o przekazywanie informacji i bardzo wiele się z tego filmu dowiedziałam, gorzej że ten sposób opowiadania nie do końca tworzy dobre kino. Bardziej przypomina to film dokumentalny z inscenizacjami niż film historyczny pełną gębą. Niemniej uważam że to film ważny i wart obejrzenia. 

Opadające liście 8/10

Nowy Kaurismäki. Komediodramat, właściwie można nawet powiedzieć, że komedia romantyczna. Ale jaka! Dwoje ludzi na dnie drabiny społecznej, tułających się od jednej złej pracy do następnej biedaków, pracownica marketu i alkoholik-budowlaniec spotykają się na tym szarym świecie i milczą niezręcznie w swoim towarzystwie. Piękny film o miłości, do pośmiania i do wzruszeń. Doskonała obsada, nawet piesek jest wybitny (dostał nagrodę w Cannes).

Czytaj dalej »

sobota, 10 lutego 2024

[Recenzja] "Czerwony Mars" Kim Stanley Robinson

 No dobrze. To będzie moja pierwsza od lat próba napisania faktycznej recenzji a nie tylko krótkiej notki-impresji, więc nie ręczę za wynik i pewnie zostaną mi zakwasy. Nie takie jednak, mam nadzieję, jak zgaga której nabawiłam się czytając „Czerwony Mars”.

(po czasie stwierdzam, że sposób w jaki ten tekst stacza się z poziomu poważnej rozmowy do obrzucania swojego podmiotu inwektywami dość dobrze oddaje popadnie w szaleństwo jakie towarzyszy lekturze)

 

Kim Stanley Robinson opublikował pierwszy tom swojej Trylogii Marsjańskiej w roku 1992 i zgarnął za nią nagrody Locusa i BSFA. Kolejne tomy cyklu dostały jeszcze Hugo i Nebulę. Przed otrzymaniem przez „Czerwonego Marsa” Hugo chronił nas zresztą wyłącznie drobny fakt, że w tym samym roku nominowany był także „Ogień nad otchłanią” (remis z „Doomsday Book”). Sam fakt jednak ze te dwie powieści – czy może raczej, wspaniała powieść Vernona Vinge’a (właściwie jak nie czytaliście to rzućcie w cholerę te moje wypociny i czytajcie „Ogień nad otchłanią”) oraz szkolny referat Robinsona - znalazły się na tej samej liście jest obrazą dla rozumu i godności człowieka.

(przyznajcie, długo wytrzymałam zanim zaczęły się inwektywy)

Oczywiście mówimy tu o nagrodach, którym daleko od wyznaczania jakichś czysto krytycznoliterackich standardów niemniej są one jakimś tam rankingiem popularności oraz, co myślę jest znacznie ważniejsze, są pewnym wyznacznikiem dla czytelników, których gros mało się interesuje nawet tym jak te nagrody są przyznawane, wie tylko ze są ważne i jest to jakiś tam rodzaj znaczka jakości. To nie jest tak, że żadna dobra książka nigdy Hugo nie dostała (spoglądam z miłością na C.J. Cherryh – swoją drogą, jak ktoś jest zainteresowany jak to dokładnie się stało że space opera przestała być fantastycznym odpowiednikiem disco polo a stała pełnoprawnym SF, to Hugo 1982 „Downbelow Station” - po polsku jako „Ludzie z gwiazdy Pella” lub „Stacja Podspodzie” - oraz wspomniany już „Ogień nad otchłanią” są tymi punktami zwrotnymi), ale też nie jest to jakiś gwarant literackich rozkoszy. Spojrzymy chociażby na „Czerwonego Marsa”.

„Powieść” Robinsona powszechnie uznawana jest za dzieło wybitne, „najbardziej realistyczny opis terraformacji Marsa” i takie tam farmazony. Zacznijmy może od tego rzekomego realizmu. Nie idzie mi to teraz o rozprawianie się z warstwą faktograficzno-naukową omawianego dzieła, szczególne, że czytałam je w wersji polskiej (polskawej, o tym zaraz) i tam nawet w kwestiach na których – zakładam – autor-geolog się zna tłumaczka/redakcja nieco popłynęła. Skupmy się na tym jak autorzy tego stwierdzenia (a i pewnie sam Robinson, bo nic nie wskazuje by było sprzeczne z jego intencją) rozumieją realizm. Otóż rozumieją go jako przejmującą, pozbawioną najmniejszego polotu nudę rodem z referatu pisanego na biologię w klasie piątej poprzez przepisanie słowo w słowo paru haseł z tego czy owego słownika/albumu/encyklopedii.

Słyszeliście o takiej zasadzie jak „show don’t tell”? Chodzi o to, żeby pokazywać rzeczy zamiast o nich opowiadać w narracji. No, Kim Stanley Robinson nie słyszał.

Wydawało mi się, że większej obelgi niż „czytam to dla fabuły” (pozdrawiam twórców serii Expanse) nie mogę pod adresem żadnej książki rzucić a jednak da się. Otóż, proszę się skupić, oto ja, orędowniczka literatury spod znaku no plot just vibes, wychodzę na scenę i mówię książce, że nie ma w niej fabuły. I nie chodzi mi to jakiś prostacki ciąg wydarzeń, trójaktową strukturę, hurr durr, kto zabił, tylko o prosty fakt, że w tej książce nie ma żadnej opowieści. Żadnej. A może przede wszystkim – niczyjej.

Powiedzieć, że w „Czerwonym Marsie” są słabe postacie, to jest nic nie powiedzieć, to spuścić zasłonę milczenia na to, co się tu odjaniepawla. Otóż mamy tutaj parę kukieł zbudowanych na solidnych fundamentach obraźliwych stereotypów: Rosjanie są odporni na mrozy i przy -60 gołymi rękoma śruby odkręcają, Arabowie to „szlachetni dzikusi” (no i są oczywiście tańczący derwisze, serio), Francuz jest wiecznie napalony i rozwalony jak gnój po polu – nawet Amerykanie nie unikają zastania ofiarami tej obrzydliwiej wizji świata, bo brunet knuje, a blondyn jest kretynem, co przedstawia nam się chyba jako taka pozytywna cechę, że John to taki trochę everyman: głupi jak but i zadowolony z siebie (jest też fragment w którym John zostaje Jezusem, serio). Ach, jest jeszcze maksymalnie sfetyszyzowana Azjatka i trochę pieprzenia o kulturze Japonii na poziomie od którego gnije mózg. A to jeszcze nic, bo ta realistyczna wizja kolonizacji zawiera wiele innych realistycznych treści, wszystkie jak rodem z domowej encyklopedii i to takiej trochę z namiotu „Wszystko za 5zł” w Niechorzu. Plus bardzo luźno rozumiane koncepcje takie jak hermetyczność, ciśnienie, temperatura, odmrożenia, powieść... Co tu jest realistyczne? To że chłop od czasu do czasu przepisze swoimi słowami hasło z encyklopedii i po prostu wstawi to w narracje? Że napisze taki rozdział o psychologii, że jego jedyną zaletą jest to, że można go pokazywać znajomym psychologom i patrzeć jak im z kolei mózg gnije? Mój Boże, nie myślałam że dożyje dnia w którym to powiem, ale „Marsjanjin” nie tylko jest lepszym tekstem o Marsie, ale nawet jest lepszą powieścią, choć to tekst w którym bohater futruje bez mrugnięcia przemrożone pyry, a poetyce całego dzieła bliżej jest do przydługiego posta na reddicie niż jakiejkolwiek tradycyjnej formy literackiej. Na Boga, „Księżniczka Marsa” (która skądinąd jest zajebista) to jest bardziej realistyczna powieść o Marsie bo przynajmniej jest spójna w swojej wizji (łącznie z tym że ona mu znosi jajko, deal with it). I zawiera marsjańskich kosmo-rzymian dekady przed Romulanami (w kolejnych tomach).

A, i ta cała międzynarodowa misja leci sobie na Marsa nie znając ani jednego wspólnego języka, bo przecież to żaden problem mieć w wyprawie grupę, z którą nie można się w ogóle dogadać. REALIZM.

„Czerwony Mars” zawodzi na każdym polu. Postacie – żałosne (jedynie Nadia trochę przypomina człowieka, pomijając rosyjską odporność na odmrożenia), fabuły – brak.  Wizji – nie stwierdzono. Wygląda to tak, że tekturowe imitacje ludzi włóczą się po okolicy po to, żeby autor mógł ekscytować się kamieniami (i ostatecznie opisy kamulców to jest chyba najlepszy element tej, ha tfu, powieści) oraz, co gorsza, zaszczycać nas przemyśleniami (bohaterów? miejscami trudno th znaleźć dystans między autorem a wygłaszanymi poglądami) na temat obcych kultur lub jakichś zagadnień z zakresu psychologii czy innej rzeczy o której nie mają pojęcia. Ten rozdział o psychologii będzie mnie prześladował do końca życia. I jeśli myślicie, że on chociaż był w tym tekście w jakimś konkretnym celu, to nie.

Są tu zarysowane pewne problemy (a i z tych opisów kamieni lepszy pisarz zrobiłby coś ciekawego), jednak nigdy nie stają się prawdziwym tematem tej powieści. Wynikają jakoś przypadkiem i rozmywają się w zalewie innych, równie niedokończonych treści, polewanie od czasu do czasu jakimś zjawiskiem spod znaku imperatywu fabularnego. Ot w pewnym momencie bohaterowie stają się właściwie nieśmiertelni, bo tak wygodniej. Motywy, które dałoby się rozwinąć w coś poważniejszego, ale Robinson nawet nie próbuje to:

- konflikt między Zielonymi a Czerwonymi (zwolennikami i przeciwnikami terraformacji); sam ten wątek mógłby być głównym tematem tej powieści ale nie jest, żadna że stron nie jest przekonująca (autor ewidentnie nie wierzy, że to jest naprawdę jakiś problem) i mam wrażenie że znalazł się w książce wyłącznie po to, żeby nawiązać do wspomnianej już „Księżniczki Marsa” (nawiązań do wcześniejszych tekstów o Marsie jest tu sporo i zrobione są akurat sprawnie)

- życie w małej odizolowanej społeczności – o tym też mogłaby być ta powieść, ale nie jest, bo wątek ten sprowadza się do tego że Maja sypia z kim popadnie bo ma dwie szare komórki i potężną chcicę

- kolonizacja/imigracja (i cała właściwie kwestia kolonialna) – można by, ale po co, mamy tu tylko sygnały w mdłych argumentach Czerwonych i pozbawiony polotu wątek rewolucji, co to właściwie nie wiadomo kto ją rozpętał i po co.

- zły kapitalis – mało oryginalnie ale zupełnie do zrobienia

- eksperymenty społeczne i ich konsekwencje (w „Czerwonym Marsie sprowadza się to do gromadki potomstwa fetyszyzowanej Azjatki)

- Herezje i sekty zrodzone z nieludzkiego otoczenia – mamy jedna scenę wpieprzania ziemi do kwiatów przez kosmo-hipisów w seks-kulcie

- bunt kolonii przeciw macierzy (rozumiany bardziej sensacyjne niż w szerszym kontekście)

- napięcia społeczne spowodowane trudnymi warunkami, ucieczka z oficjalnych osad, walka o uniezależnienie się od Ziemi (bardziej partyzantka niż „oficjalny” bunt całej kolonii) – nic z tego nie wynika

- sensacyjny wątek pasażera na gapę – zasygnalizowany i olany, chłop jest tu tylko po to, żeby się w wygodnych momentach pojawiać i przeprowadzać bohaterów z punktu A do punktu B

- nieudane próby terraformowania które prowadzą do katastrofy klimatycznej. Tutaj czasem im coś nie wyjdzie więc próbują nowej rzeczy. (a serio, wyobraźcie sobie tę degenerującą się kolonię, która własnymi działaniami doprowadziła do katastrofy i teraz już nic im nie pomoże. Taki Shackelton spotyka „Ostatni Brzeg” z domieszką „Vatran Auraio” but kinda in space) (hmm... Czyżbym miała nano 2025?)

- trójkąt miłosny. Serio, nawet z tego dałoby się zrobić powieść. Może ona by mi się nie podobała, ale byłaby o czymś.

- rozwój typowo Marsjańskiej kultury i jej konflikt z ziemianami – sprowadza się to hyba wyłącznie do kompletnie bezsensownych 37 pozaczasowych minut różnicy między dobą ziemską a marsjańską, które są wprowadzone po nic i nie mają sensu – a mimo wszystko to wciąż jest właściwie jedyna próba stworzenia jakiegoś, no nie wiem, unikalnego klimatu, czy coś. Pod koniec jest też jakieś mamrotanie o tym, że najstarsi mieszkańcy Marsa mają inne, bardziej utopijne podejście do świata, ale też nie jest to dobrze zarysowane ani nic z tego nie wynika.  

Wszystkie te motywy są tu jakoś zasygnalizowane, czasem mają szansę nieco się rozwinąć, ale żaden nie staje się tematem tego tekstu, żaden nie jest rozbudowany, mam wrażenie, że autorowi przyszło do głowy, że można by o takim czymś napisać, po czym ograniczył się do wstawienia w tekst ogólnej notatki do późniejszego rozwinięcia. W efekcie zamiast tego wszystkiego (albo chociaż jednej z tych rzeczy) dostajemy bohaterów którzy jeżdżą po pustkowiu i mają obraźliwe przemyślenia o różnych kulturach a serwowane to jest w formie – właściwie – nie powieści ale streszczenia, jakichś notatek. Nazbyt szczegółowego planu (słabej) powieści, gdzie zamiast szeregu rozmów w wyniku których bohater coś osiąga dostajemy „Frank wykonał kilka telefonów i sprawę udało się rozwiązać”.

 

„Czerwony Mars” nie broni się na żadnym poziomie. To nie jest tak, że jakiś aspekt kuleje ale nadrabia to inny. Tu nic nie działa. 2/10

 

PS tłumaczeniowe: czytałam „Czerwonego Marsa” w najnowszym wydaniu (Vesper). U tego wydawcy piękna okładka to standard, ale tutaj jest rewelacyjnie nawet jak na nich. Były momenty, kiedy ta ilustracja jako jedyna trzymała mnie przy życiu. Z tłumaczeniami w Vesper że bywa różnie. Są świetne (Lovecraft, Silverberg) ale są i takie sobie. A tu jest jeszcze gorzej, ponieważ kupiono prawa do starego tłumaczenia (Ewy Wojtczak z roku 1998) a ono nie jest dobre. Więcej – ociera się o humor z zeszytów. „klucze allena” (allen keys) zamiast imbusów, „szwajcarski nóż wojskowy” (swiss army knife) zamiast szwajcarskiego scyzoryka. Jest też Środkowy Wschód, ponieważ tłumaczka i/lub redakcja nie mieli zamiaru myśleć ani przez 5 sekund przy pracy nad tą książką i ja się naprawdę im w gruncie rzeczy nie dziwię. Redakcji merytorycznej pod względem geologii też tu raczej nie było.


PS blurbowe: z tyłu okładki możemy przeczytać, że „Czerwony Mars” to:

- jedna z najważniejszych powieści w historii gatunku science fiction – jak?  Mnie nie pytajcie. Nie wiem. Nie widzę (na szczęście) żadnego wpływu tego tekstu na sf. Nie neguje tego stwierdzenia, jeśli ktoś jest w stajnie pokazać mi co jest tak ważnego w tej powieści (porównując na przykład do wpływu „Stacji Podspodzie” na postrzeganie space opery) to proszę, bo jestem szczerze zaciekawiona.


- znakomicie skonstruowana UAHAHAHHAHAHHAHAAHHAHAHAHAHAHAHAHSHA

 

To nawet nie jest tak, że on jest jakoś wyjątkowo źle skonstruowany (jak na przykład „Mexican Gothic”), on nawet nie dociera do poziomu w którym można mówić o jakiejkolwiek konstrukcji. Tu rzeczy się dzieją (i jest to bardzo hojne określenie) monotonnie i bez żadnego znaczenia dla całości. Tu nawet nie ma czego konstruować.

- pod względem rozmachu zapierająca dech w piersi. Jakiego rozmachu? Poziom jakiejkolwiek wizji w tym tekście oscyluje gdzieś w okolicach minus czterdziestu. Nawet będąc wyjątkowo uprzejmym dla pisaniny Robinsona można co najwyżej powiedzieć, że jest to książka o przyziemnych (nomen omen) problemach małych ludzi, którzy szamoczą się z nie do końca określoną sytuacją w nie do końca określony sposób. Tu nic nie ma szansy wybrzmieć na tyle wyraźnie, żeby w ogóle było co z tym rozmachem opisywać. Ta nudna przyziemność, którą Robinson i jego fani rozumieją jako realizm nie ma nic wspólnego z rozmachem, niezależnie od tego czy się komuś podoba czy nie.

Co to jest za rozmach, to że chłop opisał wiele dekad funkcjonowania tej kolonii? Tak je zajebiście z rozmachem opisał, że jakby wyciąć opisy kamulców (a one są i tam najlepszym, co w tej książce jest) to pewnie by 200 stron z tych 914 zostało. A jakby z tego zostawić fragmenty, gdzie mamy normalną narrację a nie streszczenie, to nie wiem czy uzbierałoby się 100. (tak, wyciągam te liczby z dupy, dość już czasu zmarnowałam na te brednie, ale ebook śmiga po wiadomych stronach, jak ktoś ma czas może mnie zweryfikować).

 

Ps o tym, co się tu odzenkomartyniukowiło: w tej książce są kompletnie zbędne mapki i grafy, które mają chyba podkreślać rzekomo naukowy charakter tych wypocin. Najwięcej jest ich, o ironio, w tym rozdziale psychologicznym. Mózg gnije.

 

Ps podsmowujące: Co do zasady wychodzę z założenia, że recenzje/opinie w internecie to jedno i dobry punkt wyjścia do dyskusji, ale tak naprawdę najlepiej samemu się przekonać, o co chodzi. Ale nie po raz pierwszy zła literatura zweryfikowała moje naiwne przekonania. Nie czytajcie tego, nie traćcie na to czasu. Jak chcecie realistycznych książek, to sobie poczytajcie Cherryh.

Czytaj dalej »

niedziela, 4 lutego 2024

[Rachunek za] Styczeń 2024

Nowy rok, nowe rozczarowania. 

Nie no, poważnie mówiąc nie było tak źle. Były za to równe zaskoczenia. Przede wszystkim to jak dużo w tym miesiącu obejrzałam, szczególnie kiedy porównać to do niespecjalnie pozytywnych osiągnięć czytelniczych. Zazwyczaj styczeń to ten Leosia gdzie pożeram najwięcej książek w ciągu roku a tutaj wypadło mizernie. 

Obejrzałam za to filmy, seriale, kreskówki, seriale dokumentalne... Jakiś szał mnie opętał, nie ukrywajmy - częściowo w związku z tym że znowu staram się podrzucać trochę ciężarów, a bez czegoś co odciągnie moja uwagę od tam nudnej czynności nie miałoby sensu nawet próbować. 


Książki 

Światłość w sierpniu 9/10

Moje pierwsze spotkanie z Faulknerem, wszystko w ramach odkrytych w ostatnich latach brakach w klasycznej literaturze amerykańskiej. Wydaje mi się to o tyle dziwne, że przecież popkultura przesiąknięta jest wszystkim made in USA a jakimś cudem ominęła mnie ta bardziej wartościowa cześć. 

Byli już Steinback (przed tą całą akcją, coś jeszcze przeczytam, ale raczej w oryginale), Melville (wspaniały), był Hemingway (bardziej interesujący stylistycznie niż fabularnie, ale jeszcze wrócę do niego), przyszła pora na Faulknera, szczególnie że polski rynek wydawniczy jakoś sobie o nim przypomniał ostatnio i wychodzą nowe tłumaczenia. Skusił mnie oczywiście Płaza, ale jakoś tak wyszło, że pierwsza wjechała "Światłość w sierpniu" w tłumaczeniu Piotra Tarczyńskiego. To tłumacz dotąd mi nieznany, ale coś czuję że się zaprzyjaźnimy, bo ten polski Faulkner jest wspaniały. Kontrowersyjne decyzje edytorskie początkowo mną wstrzasnęły, ale jakimś sposobem to działa, płynie się przez te prozę. W tym kontekście bardzo ciekawi mnie jaki jest Faulkner Płazy. Wjeżdża na klub czytelniczy PIWu już za dwa tygodnie więc biegnę czytać. 

Sama "Światłość..." za to... Nie wiem. Generalnie nie lubię modernizmu. Nie tak że mam coś o niego jakieś konkretne zarzuty, bo prostu jakoś nie możemy się dogadać. Faulkner więc mnie skonfundował, bo to niby coś, czego nie lubię, ale podobało się. I co zrobię, nic nie zrobię. Czy mnie ten tekst zachwycił? Bardziej pewnie językowo niż teściowo, ale to też nie tak, że to tylko ładna buzia. Lektura pozostawiła mnie z poczuciem, że powinnam przeczytać więcej, żeby sobie wyrobić zdanie. Czego i wam życzę. 


Invictus. Igrając z wrogiem 7/10

To tak w ramach mojej aktualnej fascynacji rugby. Spodziewałam się książki bardziej o rugby właśnie, podczas gdy jest to książka o Mandeli. Nie czyni jej to zaraz złą, dowiedziałam się sporo i chciałabym dowiedzieć się więcej. Mniej może o samym Mandeli, ale więcej o RPA i jej historii. 


Czerwony Mars (kurwa jaka chujnia)/10 

Na tym u płynęła mi połowa miesiąca i wciąż nie skończyłam, ale skończę, bo chce z czystym sumieniem pisać wszędzie głośno i wyraźnie jaka ta książka jest słaba po absolutnie każdym względem. Tam jak zwykle uważam że każdy powinien sam wyrabiać sobie opinie tak tę śmierdząca kupę gówna radzę omijać. 


Filmy:

Renfield 8/10

Czy może być coś lepszego niż Nicolas Cage jako Drakula? Wspaniały to był film, dał mi wiele radości i szkoda właściwie, że to pełny metraż a nie jakiś serial proceduralny, bo jest tu bardzo duży potencjał. 

To co "Renfield" robi dobrze to natychmiastowe pozbycie się jakichkolwiek pretensji do powagi czy realizmu. Rządzi się logiką kreskówki, w tym aspekcie blisko mu do South Parku. Całość jest dobrze zagrana a Nicolas jest po prostu doskonały. 

Czy to wybitne dzieło, które zmieni wasze życie? Nie, ale to przyjemna komedia do obejrzenia ze znajomymi. 


Gangubai Kathiawadi 9,5/10

Najlepszy film zeszłego roku. Obejrzany raz jeszcze, bo chciałam go komuś pokazać. Nic nie traci przy kolejnym oglądaniu. A może nawet zyskuje. Przepiękny, Alia Bhatt to chyba moja nowa ulubiona bolywoodzka aktorka. 


Invictus 5/10

Ależ to było słabe. Zainspirowana lekturą (oraz nowo odkrytą miłością do rugby) postanowiłam w końcu obejrzeć film Eastwooda. I to chyba jego najsłabsze dzieło. W gruncie rzeczy pochwalić tu można chyba tylko casting, szczególnie jeśli chodzi o ochroniarzy Mandeli, tam rzecz zadziałała. Przede wszystkim jednak scenariusz jest tu słaby jak barszcz, chaotyczny, bez napięcia, pomija bardzo fajne fragmenty książki (a więc zakładam - prawdziwej historii, nawet jeśli odrobinę podkolorowanej) - chociażby nauka hymnu, która w książce jest sukcesem a tu popisem fochów; właściwie zupełnie pomija rugby, dostajemy różne wyrwane z kontekstu sceny z życia Mandeli, z których żadna nie ma w sobie nic interesującego a końcowy mecz przedstawiony jest żałośnie. Jestem naprawdę zaskoczona nie tylko dlatego, że generalnie lubię Eastwooda, ale przede wszystkim dlatego, że to powinien być film sportowy a spartolenie filmu o sporcie jest naprawdę sztuką. A już szczególnie rugby, które jest tak dynamiczne. I nie mówię tu, żeby wyciąć Mandelę, wręcz przeciwnie, ale można było o zjednoczeniu RPA opowiedzieć znacznie ciekawiej, dynamiczniej i właśnie przez pryzmat sportu, który - sama ta historia tego dowodzi - może mieć potężne oddziaływanie społeczne. 

To jest historia o zmianie nastawienia. Nastawienia Czarnych do sportu Białych, ale też tych żyjących obok siebie, ale tak różnych ludzi do siebie nawzajem. I ta zmiana pokazana nam jest w formie jakichś przerywników, gdzie postacie, których nie znamy i o których nic nie wiemy nagle w połowie meczu zaczynają klaskać. Niektóre z nich są nieco lepsze (scena, w której chłopiec dostaje koszulkę Boksów i odmawia jej przyjęcia), ale generalnie padają płasko na ryjek. Tak samo scena, w której reprezentacja idzie uczyć dzieci grać w rugby... nie zawiera wyjaśnienia zasad, a mam wrażenie, że żenujące przedstawienie meczu na koniec wynika z obawy, że widz i tak nie zrozumie o co chodzi. Dostajemy więc jakiś montaż, z którego niewiele wynika, a myślę, że to powinna być emocjonalna scena. Generalnie ta zmiana nastawienia społeczeństwa do nadchodzących mistrzostw, do rugby, do afrykanerów - ona jest nam przedstawiana w formie oderwanych od siebie scen, gdzie w ogóle nie czuć upływu czasu i w których uczestniczą postacie, których nie znamy i które nic nas nie obchodzą. 

Jak boga kocham to jest chyb jedyny film okołosportowy jaki widziałam, który tak bardzo mi się nie podobał. I nie, nie ma znaczenia, że to niby jest bardziej biografia Mandeli, bo jako film biograficzny też się nie sprawdza, bo my się niczego nie dowiadujemy o Mandeli. A sceny z córką to chyba nie da się specjalnie zrozumieć, jak się nie wie kto, co, dlaczego i jak. 

Nie polecam. 


Chłopiec i czapla 9,5/10

Nagroda dla najlepszego filmu 2025 już chyba przyznana. Czwarty (bodaj) ostatni film Miyazakiego dowozi, oj jak dowozi. Jeśli Miyazaki zamierzał robić te swoje "ostatnie" filmy, póki nie stworzy dzieła doskonałego, to "Chłopiec i Czapla" faktycznie będą ostatnim jego dziełem. Mam wrażenie, że tym razem reżysera nie powstrzymywało już nic, żadna potrzeba dostosowywania się do odbiorcy, do jakichś konwencjonalnych zasad logiki czy scenopisarstwa. Ta historia płynie swoim rytmem, onirycznym korytem baśniowej logiki. Jest mrocznie, jest strasznie, jest miejscami komicznie - i jest to taki nerwowy śmiech przez łzy. Są słodkie stworki, jest przemoc, jest latanie, ogień, wojna, ptaki wszelkich kształtów, jest zdarzenie dorastającego chłopca ze światem - i jest rozliczenie się starego człowieka ze wszystkim co zbudował i co popadnie w ruinę po jego śmierci. Jest w tym filmie niepewność i gorycz, niepokój, nadzieja zderza się z nieuniknionym, dobre intencje wypacza ponura logika rzeczywistości. 

To nie jest banalna historyjka z trzyaktową strukturą (zresztą obcą japońskiej kulturze), fabułą i wyłożonym na talerzu przesłaniem. To jest historia prawdziwa jak życie, płynie jak rzeka, rozmywa się na krawędziach - tak jak płynna, rozedrgana, rozmywa miejscami staje się animacja. Początkowa scena, w której Mahito biegnie przez zbombardowane płonące miasto to prawdopodobnie najlepsze, co w życiu widziałam. Poza tym mamy wręcz orgazmiczną dbałość o detale, o takie drobne szczególiki, jakimi nigdy animatorzy się nie przejmują. Każde otwarcie i zamknięcie drzwi to tutaj rytuał, powolny, pełen drobnych kroczków i zbytecznych gestów. Żadna stopa tak po prostu nie dotyka podłogi, za każdym razem widzimy, jak przenoszony jest na nią ciężar ciała. 

A do tego ta muzyka. Tak, to znowu jest Hisaishi, ale jak inny od tego, do czego nas przyzwyczaił. Tak poważny, mroczny, niepokojący nie był chyba nigdy. Jest minimalistycznie a jednocześnie tak przejmująco. Zresztą sami posłuchajcie: 




Maryla. Tak kochałam 7/10

Film dokumentalny o Maryli Rodowicz. Obejrzałam, bo liczyłam, że pojawi się w nim Daniel Olbrychski i się nie zawiodłam. Jeśli nie macie pojęcia jakim pociesznym narcyzem jest Daniel, to się dowiedzcie, bo każda wypowiedź tego chłopa dostarcza mi wiele radości. Sam dokument jest całkiem sprawnie zrobiony, przedstawia życie Maryli w formie jej wypowiedzi oraz wywiadów z różnymi osobami, które spotkała na swojej drodze - a chyba nie ma osoby, która się nie zgodzi z tym, że talent talentem, ale Rodowicz miała niesamowite szczęście do współpracy z wybitnymi muzykami i poetami. Osobiście wolałabym, żeby w filmie było więcej muzyki, ale myślę, że nie pozwoliły na to ograniczenia metrażowe.  


Seriale:

Mask Girl 8/10

Obejrzałam drugi raz, bo pokazywałam komuś. Za drugim razem traci wyraźnie. Nie dlatego, ze zaczyna dostrzegać się niedociągnięcia, ale po prostu cała ta niewiarygodna narracja nie działa, kiedy się wie, że jest niewiarygodna, podobnie zwroty akcji. Generalnie wciąż bardzo polecam ten serial, ale nie jest to materiał na wielokrotne seanse. 


Tulsa King 10/10

Wow. To dla tego serialu zaczęłam płacić za skyshowtime i tak płaciłam chyba że dwa lata bez obejrzenia tam jednej rzeczy, aż w końcu nadszedł ten czas. I wiecie co? Nie żałuję że wyrzuciłam tyle pieniędzy na usługę z której nie korzystałam bo "Tulsa King" jest wspaniały.

Jak być może wiadomo, żywię głębokie przekonanie że Stallone to najbardziej niedoceniany człowiek w Hollywoodzie. I jak Boga kocham twórcy Tulsa King chyba podzielają moje przekonanie. Przede wszystkim każdy kto wie trochę o możliwościach Slya od razu zauważy, że ten serial, ta rola, zostały napisane pod niego. Od początku do końca, tak by wykorzystać jego możliwości. Stallone doskonale sprawdza się w komediach, więc humoru tu jest co nie miara. Jest też doskonały dramatach, mamy więc dramaty. Nie może się też obyć bez monologu, bo Stallone jest mistrzem monologu (world ain't unicorns and sunshine). Reszta obsady nie zostaje w tyle. Czy to młody szofer, czy właściciel baru dla kowbojów czy ekipa handlująca ziołem, przyjaciele, wrogowie, statyści - wszyscy dają radę. Na szczególną uwagę zasługuje aktorka grająca córkę głównego bohatera, która może nie jest do niego podobna ale *gra* podobną.

A o czym w ogóle mowa? Dwight Manfredi, gangster starego typu odsiedział 25 lat za morderstwo (ogółem wziął na siebie grzechy Rodziny). Kiedy jednak wychodzi z pierdla, zamiast wdzięcznego tłumu czeka go... wygnanie. W Nowym Yorku nie ma dla niego miejsca, ale proszę, oto Tulsa w Oklahomie, pojedziesz tam, rozkręcisz mafijny biznes, praktycznie będziesz na swoim, tylko nam płać mały haracz i będzie git. Dwight nie jest zadowolony, ale co ma zrobić, jedzie i rozkręca. Zderzenie oldskulowego mafioza z nowoczesnym życiem na prowincji jest źródłem masy przezabawnych sytuacji (Stallone błyszczy), przeszłość i skutki długiej odsiadki oraz pewnych decyzji prowadzą do dramatycznych sytuacji (Stallone błyszczy). Kiedy trzeba zawalczyć o swoje Stallone... no wiecie.

Ten serial jest wspaniały. Dopracowany w każdym szczególe, świetnie zagrany, pomyślany, napisany, zrealizowany. Zarwałam nockę, żeby obejrzeć go (prawie, jednak odpadłam na ostatnie 2 odcinki) za jednym zamachem, bo nie sposób się od niego oderwać. 

Prawdopodobnie najlepszy serial jaki zobaczę w tym roku. 


Forst 3/10

Obejrzałam pierwszy odcinek, bo chciałyśmy zobaczyć cameo Remigiusza Mroza. Nie było łatwo, serial test tragiczny, a widziałam w recenzjach, że również w porównaniu do książek wypada słabo. Najjaśniejszym punktem jest tam właściwie Szyc - a nie lubię Szyca - poza tym mamy koszmarne dialogi, drewniane aktorstwo, dziwaczny scenariusz oraz przede wszystkim nieustanną mgłę - zarówno na zewnątrz, jak i w pomieszczeniach tak że zwyczajnie oczy bolą od patrzenia na to, a sensu specjalnego w tej decyzji nie widzę. Tak naprawdę Remigiusz Mróz grający trupa był najlepszy. 


Tajemnice Polskich Morderstw 8/10

Sprawnie zrealizowany serial dokumentalny o - jak sam tytuł mówi - polskich morderstwach. Autorzy fajnie wybrali sprawy oraz osoby, które o nich opowiadają, generalnie solidna rzecz, polecam.  


Pamiętnik gwałciciela 8/10

Kolejny polski serial true crime, tym razem o gwałcicielu, który grasował we Wrocławiu. Tytuł bierze się z tego, że nasz sprawca prowadził dokładne zapiski na temat swoich zbrodni łącznie z rysuneczkami patyczaków przedstawiającymi pozycje w jakich gwałcił swoje ofiary. Sprawnie zrobiony dokument, polecam. 


Escaping Twin Flames 8/10

Kolejny serial dokumentalny, ale tym razem o bardzo dziwacznej sekcie. Wszystko oparte jest na jakimś newage'owym pieprzeniu o bratnich duszach (bliźniaczych płomieniach), a tak naprawdę chodzi o wyciągnie ze zdesperowanych debili kasy na kursy bycia szczęśliwym. I już na tym etapie to brzmi paskudnie, ale to wcale nie jest koniec, bo gdyby to było zwykłe oszustwo to można by się rozejść do domów bez kręcenia seriali dokumentalnych. O nie, tutaj jest znacznie grubiej. Ohydnie. Polecam. 


Bad Surgeon (O CIE PANIE)/10

Lubię true crime i różne medyczne historie, więc ten serial wpasował mi się w gusta idealnie. Wyobraźcie sobie genialnego chirurga, chirurga gwiazd i chirurga-gwiazdę, włoskiego geniusza, który równie dobry co w rewolucjonizowaniu medycyny jest w podrywaniu. Tylko co, jeśli chłop jest oszustem? A nawet gorzej - gdyby był po prostu oszustem, to podobnie jak w przypadku Twin Flames konsekwencje jego działań nie byłyby tak tragiczne. 

Przerażająca historia o mocno zaburzonym i bardzo niebezpiecznym człowieku. Bardzo polecam. 


American Nightmare 7/10

Kolejny serial true crime (ja jego oglądam jak podnoszę ciężary, dlatego tyle tego) Denise zostąła porwana w okolicznościach tak dziwacznych, że nikt jej nie wierzy i sama staje się oskarżoną. Faktycznie dość przerażająca perspektywa.  


Hazbin Hotel (Hide your pain Harold)/10

Nowe dziecko Vivienne Medrano, tej o Helluva Boss. Mam bardzo mieszane odczucia. Przede wszystkim jest tu stanowczo, stanowczo za dużo piosenek, szczególnie, że wszystkie są praktycznie na jedno kopyto. W dodatku cały scenariusz, mimo dorosłych treści, pisany jest bardzo kreskówkowo. Wszystko mamy podane na tacy i to w dodatku błyskawiczni, żaden problem nie ma czasu zaistnieć i się rozwinąć, wybrzmieć - natychmiast dostajemy jego rozwiązanie. Ta fabuła to bardziej taka była na pełen (22 odc.) sezon, a nie 8 króciutkich odcineczków w dodatku w połowie zmarnowanych na śpiewanie. W dodatku humor jest mocno oparty na tym, że postacie okazują się żałosne a już pomijając że mnie to nie bawi do przede wszystkim jest to na jedno kopyto. Są tu fajne elementy i jest potencjał, ale generalnie raczej się zawiodłam. 


Six Nations (5+2)/10

Jeszcze mi zostało parę odcinków, ale mówiąc w skrócie jest to serial dokumentalny o Turnieju Sześciu Narodów, opowiedziany z perspektywy wybranych zawodników i członków sztabów każdej z biorących udział reprezentacji. Miejscami śmieszny, nieco zbyt po amerykańsku dramatyczny, ale ogółem do obejrzenia. Bohaterowie wybrani dość różnorodnie. 



Gry

Hollow Knight 6/10

Jednak mnie wkurza ten klimat, to powolne tempo... Jest też coś w sterowaniu, co nie współgra z moimi przyzwyczajeniami, nie umiem nawet określić, co, ale walczę z tym i to też mnie nie bawi. 


Dead Cells 8,5/10

Wróciłam, bo co miałam nie wracać. Wmawiam sobie, że jak gram w to, to nie gram w Hadesa. Nie żeby to cokolwiek zmieniało. Niemniej dobrze się w to nawala, w końcu miałam czas przejść grę po raz pierwszy i sobie teraz pykam na hardzie. Dobra gra to jest. 



Plany 

Plany mam takie, żeby teraz na szybko obalić "Flagi pokrył kurz" Faulknera, ponieważ 13 lutego jest spotkanie PIWowskiego klubu czytelniczego i chcę na niego iść, potem dokończę "Czerwonego Marsa", potem łyknę "Bufo Blombergi" a potem, jak bóg da, jakąś porządną fantastykę, żeby się jakoś odtruć od tego Robinsona, ale wciąż nie wiem, co to będzie. I może jakieś horrory wlecą. 
Poza tym trwa Turniej Sześciu Narodów oraz zaczyna się sezon kolarski, więc będę zajmowała się sportem a co za tym idzie - może wreszcie skończę coś z rozgrzebanych robótek na drutach. 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 1 stycznia 2024

[Rachunek za] Rok 2023

To był taki rok, co to były w nim rzeczy absolutnie wspaniałe i tragicznie beznadziejne. Trudno mi więc jednoznacznie powiedzieć, czy jako całość był na plus czy na minus. Długofalowo zdecydowanie przeważają minusy, bo to co było pozytywne znajdowało się raczej w kategorii pozytywnych przeżyć, po których zostają tylko wspomnienia, a te rzeczy negatywne są, mają i będą miały konsekwencje. Waha się to od spraw przykrych po absolutnie przytłaczające. No ale jest jak jest, nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Jest chujowo, będzie jeszcze gorzej, więc zajmijmy się kwestiami najważniejszymi, czyli skonsumowaną przeze mnie popkulturą, bo w końcu na tym polegają te rachunki.

 

W momencie, w którym piszę te słowa czytam 52 książkę w tym roku. I jestem trochę w szoku, że jednak – faktycznie, czy nieomal – się to udało, bo wpadłam w kryzys, w listopadzie nie miałam czasu na czytanie i generalnie się poddałam. A tu jakoś, boczkiem, boczkiem… cyk, dojechałam. Faktycznie niektóre z tych ostatnich lektur były bardzo cienkie, ale nie dobierałam ich pod tym kątem (nie moja wina, że Dwukropek postanowił z każdego opowiadania o Elli zrobić osobną książeczkę).

Podsumowanie wyzwań będzie więc wyglądało mniej więcej tak:



52/52

Sukces lub prawie sukces. Niezależnie od tego, czy doczytam tę 52 książkę to jestem równocześnie zadowolona i świadoma, że nie ma z czego się cieszyć – w tych 51-52 książkach jest aż 10 audiobooków, więc tak naprawdę mam 41-42 książki.   

Wyzwanie excellowe

Czyli moja tabelka mająca nieco zrównoważyć twardy fakt iż książka książce nierówna. Tutaj sytuacja jest o wiele lepsza. Fakt, że pomaga mi decyzja o odgruzowaniu półki (regału...) wstydu oraz mocne postanowienie czytania tego, co kupiłam wcześniej niż po dziesięciu latach. Aktualnie (29 grudnia) mam tam wbite 59,25 punkta, jak dokończę Finneya wyjdzie 61 pkt.

W tym roku ten wynik to wypadkowa, jak pisałam, głównie statystyk własnościowych, które zdecydowanie przeważają nad punktami ujemnymi (audiobooki i książki po angielsku, których starałam się w tym roku unikać, a kilka mnie zaatakowało. Albo ja je zaatakowałam, jak w przypadku Yoona Ha Lee).

Choć z powyższych powodów wynik jest nieco skrzywiony, to jestem zadowolona i uważam, że lepiej oddaje mój czytelniczy rok, nawet jeśli nie można tego w żadnym wypadku traktować jako ekwiwalentu przeczytania 60 książek – nie taki zresztą jest cel tej excellowej zabawy. Pierwotnie tabela miała mnie zachęcać do czytania grubszych książek, bo 52/52 skłania może nie tyle do skupiania się na broszurkach, co jednak nieco zniechęca do ogromnych cegieł, które będzie się czytało miesiąc albo dwa. W tym roku tę presję odczuwałam mniej niż w zeszłym i myślę, że w pewnym stopniu to może być niebezpośrednia zasługa takiego patrzenia na czytane książki. Myślę, że dało mi to luz poświęcenia całego czerwca na przeczytanie jednej krótkiej książki – ale za to po rosyjsku.

Największym plusem jest jednak to, że ruszyłam w końcu te Himalaje Wstydu, jakie zalegają na moich półkach od dekady (wpadłam w poważny kryzys na studiach i tak naprawdę nie odzyskałam sił aż do teraz).

Chaotyczne bingo

Tak, ono wciąż się toczy, choć z ledwością, bo odhaczyłam w tym roku tylko jedno pole: Dumas lub Hugo – padło na „Trzech Muszkieterów”. Byłam blisko dodania „Serii Ceramowskiej”, ale jak autorowi „Pokażcie mi testament Adama” ulał się rasizm wymieszany z teorią pustego księżyca (czy co to tam było… to na podstawie czego Emmerich nakręcił film) to się poddałam. Może w przyszłym roku się zepnę i dokończę, bo to jest dobrze napisane, acz treści które przekazuje są… szokujące. Generalnie, jak gdzieś się rozwinęła cywilizacja, to jakimś cudem – choćby z księżyca – musieli tam dotrzeć biali. Z początku nic na to nie wskazywało, ale ostatecznie wiem już dlaczego ta książka nie ma wznowień.

30 stron dziennie

Kiedyś miałam ambitniejsze plany, ale życie zweryfikowało. Wiadomo, że statystyki stronowe są jeszcze mniej wiarygodne niż te książkowe, ale jest to zawsze jakiś dzienny cel, który może nie zawsze ma taką samą wagę, ale zmusza by usiąść na zadzie i jednak poczytać. Planem minimum jest tu przeczytanie co najmniej strony dziennie – poległam, chociaż nie na tyle często, żeby to był problem (plus na wakacjach nie uzupełniałam statystyk, więc mam tam dziurę). Średnio jednak czytałam 35 stron dziennie, więc udało się!

 

Cały ten czytelniczy rok muszę zapisać na plus. Poczytałam aż 28 nowych autorów (10 w antologii), z których tylko 2 z pewnością nie zagości na dłużej na mojej półce, a z paroma zdecydowanie będę chciała się zapoznać bliżej. Były zawody, były odkrycia – postaram się to jakoś usystematyzować w formie nagród podzielonych na kategorie w zależności od tego, co mi akurat pasowało.

Joseph Conrad

Nie do końca tu pasuje, bo był to autor mi znany, ale po raz pierwszy czytałam go po angielsku i to jest właściwa droga, moi kochani. Więcej będzie poniżej, jak przejdziemy do konkretów.

Yoon Ha Lee

Nie umiem wyrazić jak bardzo i jak długo czekałam na książkę, która mnie tak zachwyci. Na takie – prawdziwe, kurwa – sf, które wrzuca nas w środek akcji a potem rzuca w nas kamieniami. Tak. Proszę dać. W drugim i trzecim tomie jest tego trochę mniej (jakby autorowi ktoś uparcie powtarzał, ze nie zrozumiał i on by wolał takie, gdzie nie trzeba myśleć), niemniej całość jest przezajedwakurwabista. W „Revenant Gun” jeden chłop jest jednocześnie ćmą, która jest statkiem kosmicznym, trupem, upiorem i w dwóch miejscach jednocześnie działając przeciwko samemu sobie.

Carson McCullers

Bawi mnie, jak wyraźnie w moich literackich zainteresowaniach rysuje się pewien rodzaj kompletnego – i może pozornego - rozdźwięku między tym, co czytam. Normalnie catholic in the morning, satanist at night, cytując klasyka. Ponieważ moje drugi tegoroczne odkrycie to przedstawicielka literatury pięknej. Przeczytałam maleńki zbiorek opowiadań „The Haunted Boy” i wsiąkłam. Jest w tej prozie jakaś niepokojąca atmosfera, ciężka jak popołudniowy skwar, ale jednocześnie lodowata, przezroczysta, chłodnie milcząca. Będzie czytana.

Octavia E. Butler

Nie powiem, żeby to nazwisko było mim zupełnie obce, ale nie słyszałam go nigdy wcześniej w kontekście, który jakoś wiódłby bezpośrednio do przeczytania jakiejś jej książki. Opowiadanie „Więzy krwi” zmieniło moje podejście do tej autorki o 180 stopni. Ono jest niesamowite. Obrzydliwe, dziwaczne, ohydne i niepokojące. Przypomniało mi nieco „Region węża” Cherryh, jednak u Cherryh zawsze (tak samo w „40000 z Gehenny” czy nawet w „Przybyszu”) te interakcje z Obcym i ich niepokojące konsekwencje pozostają w sferze psychiki, a tutaj mamy ohydę pełną gębą. Mam szczerą nadzieję, ze to nie jest jedyna tak dobra rzecz, jaką Butler napisała.

 

Z tej samej antologii zainteresowali mnie też Connie Willis (od dawna na liście do przeczytania, ale nic nie tknęłam), Gary W. Shockley (tylko on zdaje się prawie nic nie napisał) oraz Tanith Lee (też nazwisko mi znane, ale nigdy się nie zabrałam za nią)

Wasilij Szukszyn

Jakie piękne i dobre są te teksty! Nakupiłam sobie jego powieści i opowiadań w oryginale i wierzę, że się zmuszę i przeczytam. Bo opowiadania były rewelacyjne. Jest w nich pewna ironia wobec bohaterów, ale jest też tak wiele zrozumienia i sympatii dla ich przywar i zalet. No a „Chce się żyć” to chyba nigdy nie zapomnę…  

Erin Morgenstern

To jest dla mnie największe zaskoczenie. Po Yoonie Ha Lee spodziewałam się, że będzie zacny (porównanie do Cordwainera Smitha… którego poznałam właśnie na okoliczność tej polecanki na okładce „Gambitu lisa”), co do Carson McCullers nie miałam żadnej opinii i oczekiwań, tak Morgenstern raczej unikałam, bo popularne książki rzadko kiedy nie zawodzą. Dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że to jest NO PLOT JUST VIBES?! 


W tym roku było zdecydowanie więcej dobrych niż złych książek i te słabsze pozostawiały mnie raczej obojętną. Najsłabsze książki – w kolejności czytania:

„The Cat Who Saved Books”

Nie jest to może jakaś najgorsza literatura na świecie, ale było to straszliwie proste i niesubtelnie dydaktyczne. Mojej siostrze się podobało i wciąż nie rozumiem czemu.


Niektóre opowiadania z „Don Wollheim proponuje. 1985” – całą antologię zaliczam na plus, bo były tam świetne teksty albo takiego zupełnie ok, natomiast sporo było słabizny.


„Arsene Lupin vs Herlock Sholmes”

Bardzo na siłę. Tak jak pierwsze pojawienie się Herlocka mi się podobało, tak te opowiadania były pisane naprawdę bardziej pod tezę niż pod pomysł.

„Mała syberia”

To zdecydowanie najgorsza książka tego roku i podwójny zawód, bo po Tuomainenie jednak spodziewałam się więcej. Nie żadnej wybitnej literatury, ale solidnego czytadła z dobrym pomysłem (jak chociażby „Człowiek, który umarł”, które choć zamordowane przez nieudolną tłumaczkę wciąż się broni). Nie dostałam tutaj żadnej z tych rzeczy. Bezsensowny pomysł, cały humor oparty na jednym nieudanym tricku – rozmowach, w których każda strona mówi o czymś innym. To było naprawdę straszliwie słabe.

„Orkiestra bezdomnych”

Pochwała stalkingu. Nie jest to książka zła literacko (chociaż oralna tradycja mi nie leży), natomiast to co się w niej odpierdala przechodzi ludzkie pojęcie. Absolutnie okropny bohater, którego bierność, niezaradność, błędy i złe uczynki są nieustannie usprawiedliwiane przez narratora. Ja rozumiem, że to taka konwencja, że taka jest rola tego ducha – ale jaka jest tu rola autora? Co dokładnie Chigozie Obioma chciał nam tą książką przekazać? Że to w porządku zamordować byłą, jak sam sobie na łeb sprowadziłeś nieszczęście?

„Miasto Jadeitu”

Pisałam to wcześniej i napiszę raz jeszcze: Fonda Lee nie umie pisać. Podejrzewam, że ten drobny fakt nie utkwiłby mi tak w pamięci (chociaż scena seksu w tej książce jest wstrząsająco potwornie zła), gdyby nie hajp. Tam jest fabuła w tej książce i nawet wynika jakoś z konstrukcji świata (chociaż jakby się działa po prostu w naszym świecie a zamiast jadeitu było opium czy inna kokaina, to niewiele by trzeba było zmienić…), ale sposób opisania tego woła o pomstę do nieba (albo do Scotta Lyncha). Ja nawet nie wątpię, że Lee tam sobie ten świat wymyśliła, natomiast sposób w jaki go opisuje (jeśli  można się posunąć aż tak daleko) jest tragiczny. Mamy nawet wtręty w czasie teraźniejszym jak rodem z Janloońskiej Wikipedii. Czego nie mamy to jakichkolwiek informacji o rozwoju technologicznym tego świata. Albo sensownych postaci (z tego miejsca zdecydowanie nie pozdrawiam Hilo). Konstrukcyjnie też to leży, bo bohater co powinien zginąć jakoś zaraz na początku męczy się z nami zdecydowanie za długo.

Słowem – ktoś inny zrobiłby z tego niezły tekst. Poczytam sobie tę serię dalej, bo jak wspominałam jakaś tam jest fabuła a lubię gangusów, ale sukcesem bym tego nie nazwała.

 „Omnifagus”

Gdyby nie niechlubne dokonania pana Tuomainena, to byłaby najsłabsza książka tego roku. Pisarstwo rodem z kursów kreatywnego pisania, poprawne i bez duszy, teksty wyraźnie obliczone na klimat i niezdolne do zbudowania go. Z tym panem to już się raczej nie spotkamy.

 


Średnia ocena czytanych przeze mnie w tym roku książek to 7,4. Złożyło się na nie wiele solidnych średniaków – książek może nie wybitnych ale przyjemnych i zupełnie poprawnych (dominująca oceną było 7). Nawet więc bez zachwytów, które wyleję z siebie za moment, mogłabym powiedzieć, że tak zupełnie tego roku nie zmarnowałam.

Najlepsza książka

Nominacje: "Lord Jim", "Doniknąd", "Gambit Lisa"/"Raven Strategem"/"Revenant Gun", "Cyrk nocy", "Endurance"

Wygrywa oczywiście Lord Jim. Pozostali nominowani, chociaż są tam mocni zawodnicy jak „Endurance” czy trylogia Yoona Ha Lee jednak nie mogą się równać z Conradem. Mój boże, jak wiele można powiedzieć… nie mówiąc nic. Jak wspaniale można pisać po angielsku, jak ciężką, poruszającą, mroczną scenę wyznania można napisać..

"Cyrk nocy" odstaje mocno od pozostałych nominacji, ale cholera podobała mi się ta książka, chociaż nie była ani mądra, ani głęboka. 

Nagroda „Ale faza ja pierdolę”

Tutaj nominowany mógł być tylko jeden – Piotr Milczarek „Donikąd”. Wspaniała, poryta książka o tym, czego nie ma, o pustce, o końcu. Gdyby Dukaj i Hemingway mieli dziecko i to dziecko postanowiło napisać książkę podróżniczą to właśnie byłoby „Donikąd”. 


Najważniejsza książka


Nominowani: „Łowcy skór”, „Podziemie pamięci”

Wybór był prosty – „Łowcy skór” to historia bliższa i znacznie mniej abstrakcyjna jak przejmująca diagnoza społeczna Yoko Ogawy. Napisałam o „Łowcach” dość długi tekst w rachunku za kwiecień, więc odsyłam tam: https://silvahevsum.blogspot.com/2023/05/rachunek-za-kwiecien-2023.html

 

Największa przyjemność


Nominacje: "Donikąd","Revnant Gun", "Cyrk nocy"

Są różne rodzaje przyjemności i tu jednak chodziło mi przede wszystkim o pozbawioną głębi frajdę z czytania. Dlatego wybrałam "Cyrk Nocy" Erin Morgenstern, chociaż nie jest to najlepsza książka jaką w tym roku przeczytałam ani nawet najlepsza z nominowanych. Po prostu przyjemnie było poczytać coś z kategorii no plot just vibes.

 

Najlepsza non-fiction 



Nominacje: "Ogień wyszedł z lasu", "Donikąd", "Lepsi od pana Boga", "Endurance"

To nie był łatwy wybór. Wszystkie nominowane teksty są klasą same dla siebie. Pierwsze z wyścigu odpadło "Donikąd", bo chocaż uważam tę książkę za wybitną, to jednak nie do końca jest tym, czego sama oczekiwałabym po zwycięzcy w tej kategorii, o czym świadczy zresztą specjalna nagroda stworzona wyłącznie dla tej jednej pozycji. "Ogień wyszedł z lasu" i "Lepsi od pana Boga" to książki bardzo dobre (ta druga dodatkowo redakcyjnie na najwyższym poziomie), jednak zwyczajnie... przegrały chyba tematem. Heroiczna walka strażaków w innym kontekście wygrałąby z cuglach, ale czy cokolwiek i ktokolwiek może się równać z Ernestem Shackeltonem? "Endurance" czyta się jak coś pomiędzy powieścią przygodową z thrillerem, napięcie nie odpuszcza, nawet jeśli się zna zakończenie. Jest w tym duża zasługa autora, posiłkującego się pamiętnikami uczestników wyprawy i pięknie opisującego antarktyczne warunki, ale nie ukrywajmy - gdyby tę historię ktoś po prostu wymyślił, wyśmialibyśmy ją za przesadny dramatyzm, nadmierne okrucieństwo i cukierkowy happy end.  



Podczas tworzenia tego podsumowania sekcja filmowa zaskoczyła mnie najbardziej. Przeczytane książki śledzę na bieżąco i to bardzo dokładnie (co do strony), a tymczasem filmy wpadają jakoś to tu to tam. Ogółem jestem jednak przekonana, że oglądam mało. A tymczasem... samych filmów o Montalbano obejrzałam 32, łącznie 42. 
Z racji samej ilości Montalbano zdecydowanie zdominował ten rok. Jak mi się skończy, to nie wiem, co będę robiła, serio, haha. Bardzo przyjemna seria. Nie zmienia świata, nie mówi nic wiekopomnego, ale jest to sprawnie napisane, zagrane i nakręcone (dosłownie jeden film był słaby). Koniecznie chcę wrócić na Sycylię i zrobić sobie wycieczkę śladami Komisarza. 

Najlepszy film 


Nominowani: Gangubai Kathiawadi, Trzej Muszkieterowie: D'Artagnian
Wybór nie był prosty, głównie dlatego, że te filmy są tak od siebie różne. Najnowsza ekranizacja klasycznej powieści Dumasa to superprodukcja pełną gębą. Z jednym wyjątkiem (Aramis) świetny casting, dobry scenariusz, całość, mimo zmian, wierna jest książkowemu oryginałowi. 
Wygrywa jednak "Gangubai Kathiawadi", najnowszy film Sanjaya Leeli Bhansaliego. "Muszkieterzy", mimo rozmachu, mają jedną scenę takiego kalibru jak każdy najmniejszy fragment "Gangubai". 

 

Najgorszy film


 Nominowani: Hobbit, Stargate, Rebel Moon

 "Stargate" to nie jest dobry film, ale jak to u Emericha jest solidnie no a pomysły rozpoczęte tutaj dały nam całe uniwersum. Tak naprawdę to jest porządny film i tylko Kurt Russel ciągnie go w dół. "Hobbit" (część 1) to większa chała niż zapamiętałam. Serio, przy kolejnym oglądaniu kompletnie się nie broni. Nawet jednak "Hobbit" wypada... Może nie przyzwoicie ale ma lepsze momenty, w porównaniu do "Rebel Moon"

Lubię Snydera. "Armia Umarłych" podobała mi się szalenie. Podobnie jak "Sucker Punch", "Watchmen" czy "300". Nawet ten jego "Człowiek ze stali" był całkiem ok. Przywykłam do tego, że filmy Snydera się ludziom nie podobają, więc nie zrażałam się negatywnymi opiniami. I po obejrzeniu mam pytanie do piszących je - czy wyście oszaleli?? Ten film jest ZNACZNIE GORSZY. Cały ten film to takie "w poprzednim odcinku". Rzeczy dzieją się błyskawicznie, jedna po drugiej, chociaż powinny zająć miesiące, może lata. Bohaterka zbiera drużynę z grubsza nie wiadomo kogo i nie wiadomo po co, a ta drużyna to też jakaś banda przypadkowych kretonów z jakimś ujeżdżającym gryfy indiańskim księciem z paździerza na czele. Pomijając już nawet kretynizm i zbędność masy elementów (ten gryf...) to wszystko sprawia wrażenie na szybko sklejone go streszczenia jakiegoś serialu i sprowadza się do "Ej, chodź z nami bronić wioski w 4 chłopa przeciwko imperialnemu krążownikowi" "No dobra". 

Jest tam jakaś wojna, co to nie wiadomo po co, o co i z kim, jest magiczna księżniczka co wskrzesza ptaszki, jest chłop przez którego wszyscy mają kłopoty, ale najwyraźniej nie wypada wyciągać z tego konsekwencji... Tylko rebelianckie rodzeństwo jest spoko, Ed Skrien, wiadomo, piękny jak ludobójstwo, jest w końcu jeden jedyny zwrot akcji taki z kategorii "DZIĘKUJĘ, NARESZCIE", ale bezsensowna akcja prowadząca do niego jest zbyt bezsensowna żeby ktokolwiek dał się na nią nabrać (poza oczywiście bohaterami tego filmu). 

Snyder próbuje budować klient ale kompletnie mu to nie wychodzi, przede wszystkim dlatego że ten film jest tak żałośnie na serio, jednocześnie mając postacie i wydarzenia rodem z bardzo taniej kreskówki. Albo co gorsza sesji RPG. W dodatku ktoś tam ewidentnie miał pomysł żeby zrobić taki nieoczywisty casting w efekcie czego jest jeszcze gorzej bo albo mamy kompletnie przerysowanego Skriena (którego ubóstwiam ale nawet on przebrany za kosmo-naziste tego nie uratował, szczególnie że jak wspominałam ten film stara się być na serio) albo bandę jakichś patałachów z innej bajki (budżetowy Hugh Jackman w roli naiwnego wsiura, co to sprowokował te wszystkie kłopoty ale udajemy ze nikt tego nie widział). 

Wiele elementów tego filmu dałoby się uratować, gdyby zrobiono go w lżejszej, jawnie przerysowanej konwencji (a wątki skrócono lub rozwinięto) . A zamiast tego dostajemy ocean krindżu. Jak to ktoś ładnie powiedział (o czymś zupełnie innym) "Wydaje ci się że to Szekspir a tak naprawdę to pietnastoletni angst". Ten film jest jak blogowe opko, które traktuje się tak straszliwie serio, oni się wszyscy zachowują, jakby to było na serio, jakby to miało sens i było mroczne a tak naprawdę są grupą kolegów w ciuchach ukradzionych siostrze i makijażu zrobionym kosmetykami wyciągniętymi z kosmetyczki mamy. 

To nie jest tylko najgorszy film zeszłego roku. To jeden z najgorszych filmów jakie w ogóle w życiu widziałam. On nie jest nawet tak zły, że aż śmieszny on jest tak zły, że aż żenujący i człowiek nie wie, gdzie wzrok podziać. Scenariusz jest tu tak potwornie zły, że można nawet powiedzieć, że było do dupy, ale. Tu nie ma żadnych ale, ten film nie ma żadnych zalet, jednego dobrego elementu w nim nie ma. 



Seriali nie oglądałam w tym roku prawie wcale, wjechały zaledwie 2 nowe tytuły, jeden nowy sezon i 3 niepełne powtórki. W kategorii nowych zdecydowanie wygrywa "Mask Girl". Fakt, że serial nie do końca broni się przy drugim oglądaniu (nie że coś tam jest nie tak, ale jego fajność polega na tym, że zawsze robi to czego chcesz, ale na co zwykle nikt nie ma odwagi, więc pozbawiony tego elementu zaskoczenia nie jest aż tak fajny).  Drugi nowy serial to "Trom", rzecz działa się na Wyspach Owczych i była ok. 

Drugi sezon "Palpito" ("Ukradzionego serca") był znacznie głupszy od pierwszego - a to jest osiągnięcie - co się jednak pośmiałam to moje i pewne rozwiązania (chociażby, że skorumpowany polityk, taki śliniący się na sekretarki pan Janusz okazuje się najporządniejszym moralnie bohaterem) mi się podobały. 

Powtórki to "Lepsi niż my", "Chłopaki z baraków", "SG-1". Trzy świetne i bardzo od siebie różne tytuły, do których można wraca wielokrotnie i zawsze cieszą. 

 


Myślę że grałam więcej niż oglądałam seriali, ale jak pokazuje kwestia filmowa, mogą to być wrażenia kompletnie oderwane od rzeczywistości. Na plus na pewno klasyki - Hades i Vampire Survivors. Poza tym, nowy tytuł - Frostpunk. Święta gra. Klimat, ta nieustanna pogoń za warunkami pogodowymi, konieczność podejmowania drastycznych decyzji. Świetne dodatki. Najsłabiej wypadł chyba Hollow Knight, ale z czasem się do niego przekonałam, więc myślę że jak kiedyś nagle znajdę czas na granie to go skończę. 


W 2023 roku wyszła nowa płyta Thy Catafalque i.. I mi nie podeszła. To wciąż rewelacyjny album, bo prostu za blisko blackmetalowych korzeni zespołu. Za to ten sam zespół (jednoosobowy) zaczął jakiś czas temu koncertować i chociaż nie udało mi się pojechać na żaden koncert, to wytwórnia Season of Mist (Która wydaje niesamowita muzykę) udostępniła koncert z Budapesztu na yt. O tutaj: 



Skoro o koncertach mowa, to byłam na całych dwóch: Little Big i Villagers of Ioannina City, oba w tym samym tygodniu. Na Little Big zdecydowanie zawiodło nagłośnienie, wokalistów zwyczajnie nie było słychać. Skakało się fajnie, ale to był bardzo słaby koncert (nie z winy zespołu). Wsiury z Joanniny za to dali czadu. Mam nadzieję, że jeszcze wrócą do Polski, bo czekam! 
Odbyła się też Eurowizja pozostawiająca - jak zawsze - niesmak, w tym roku chyba wyjątkowo duży. Niemniej prawdziwy zwycięzca - Käärijä - rozpoczął porządną karierę. Koncertuje nieustannie od maja, współpracuje z licznymi uznanymi artystami i dał wiele radości Finom, bo promuje ich język. Cza-cza-cza, szwedzkie sukinsyny. 
Najlepszy album? "As Above" Northern Lights



Podsumowanie

I to by było na tyle, jak sądzę. Rok długi to i podsumowania się zebrało sporo. Z rzeczy poza-popkulturalnych, to obyłam dwie podróże zagraniczne - na Sycylię oraz w Pireneje (Andora i Francja). Oba wyjazdy były wspaniałe, we wszystkie te miejsca chcę wrócić i bardzo polecam. Nazwiedzałam się, widziałam starożytności (katedra w Syrakuzach!), nowożytności (BICI Lab! Muzeum Airbusa!), wspaniałą przyrodę, poznałam wspaniałych ludzi. 
Zdjęcia z Sycylii wrzuciłam tutaj: silvahevsum: Galeria
A bardzo skrócony wybór fotek z Andory i Francji zamieszczam poniżej.

Vall del Madriu (Andora)

Mirador de la Grau de Llosa (2036m) - punkt widokowy nieopodal schroniska Sorteny (Andora)

Refugi de l'Angonella, które uratowało nas w czasie załamania pogody (Andora)

Lago del Mig (?) (Andora)

Kawusia w naszym hotelu (Hotel Sirakusa, Andora)

Camping w Gavarnie z widokiem na cyrk lodowcowy (lodowca już nie było) (Francja)

Znowu cyrk lodowcowy w Gavarnie (Francja)

manga o św. Bernadecie, ponieważ Lourdes to stan umysłu (Fronacja)

pomnik kolarza na Col du Tourmalet (Francja)

Widok z naszego tarasu w Tuluzie (Francja)

Zabrałam się w końcu za niemiecki i nawet napisałam całą notkę na ten temat i jakoś nigdy jej nie opublikowałam. W każdym razie nauka języka we własnym zakresie, we własnym... nie, nie chodzi nawet o tempo (to sobie narzucam zawsze dość mordercze), ale o styl - nauka we własnym stylu pokazała mi, że nawet notatki z języków mają sens (nigdy nie miałam zeszytu do żadnego z języków, których się uczyłam poza rosyjskim, bo był wymagany skoro uczyliśmy się alfabetu). Polecam. 
Obecnie (styczeń 2024) zaczęłam przerabiać książkę z serii "Niemiecki 365 na każdy dzień" - za rok dam znać, jak to wyszło ;) 
Przeczytałam jedną książkę po rosyjsku - niezbyt grubą i zajęło mi to miesiąc, ale za to bez przerywania, ciągiem, jak na czytanie jednej książki zupełnie na serio przystało. Jestem więc zadowolona. Mimo wszystko idzie mi to czytanie po rosyjsku nadal bardzo wolno i zastanawiam się, co dalej. Druga książka po rosyjsku za która się zabrałam utknęła na dość wczesnym etapie, myślę, że częściowo dlatego, że opowiadania Jefremowa niespecjalnie mnie wciągnęły. Zastanawiam się, czy nie rzucić wszystkiego i nie zabrać się za "Kłamstwa Locke'a Lamory". Niemniej wiem, że zajmie mi to sporo czasu i dlatego się waham. Tak czy owak - nauka języków na plus. 
Sportowo był to też dobry rok. Nie tylko absolutnie rewelacyjne Tour de France (odsyłam do rachunku z lipiec), ale też odkryłam nowy sport - rugby. I wkręciłam się na maksa, od zakończenia mistrzostw nosi mnie, żeby obejrzeć więcej tego szaleństwa. 

I już, tyle, koniec, ile można. Jeśli dotarłeś do końca tej epopei, to szczerze gratuluję i podziwiam. Pędzę pisać zaległy rachunek za grudzień i może skreślę parę słów o planach. (a i zdjęcia z wyjazdów przydałoby się obrobić, wywołać, zrobić albumy...).

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia